Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie widziałeś, skąd leci śmierć. Ta wojna była inna niż wszystkie

Andrzej Plęs
Boria Kalnik walczył w Afganistanie przez rok. Bo dłużej tej wojny nikt nie był w stanie wytrzymywać psychicznie.
Boria Kalnik walczył w Afganistanie przez rok. Bo dłużej tej wojny nikt nie był w stanie wytrzymywać psychicznie. archiwum
To nie była wojna, to był krwawy poligon. Nie miałeś pojęcia, kto przyjaciel, kto śmiertelny wróg. No i ten zabójczy strach. Oto opowieść żołnierza, który w Armii Czerwonej walczył w Afganistanie.

Klęska ZSRR w Afganistanie

Klęska ZSRR w Afganistanie

W 1979 r., na prośbę jednej z dwóch zwalczających się afgańskich partii komunistycznych, do Afganistanu wkroczyła Armia Czerwona. Wywołało to zbrojny opór ludności. Zaczęła się brutalna wojna, w której po jednej stronie walczyła "zaproszona" przez rząd armia sowiecka wraz w siłami rządowymi, po drugiej - ruch partyzancki, wspierany finansowo przez USA, kraje Europy Zachodniej i kraje arabskie. Po 10 latach krwawych walk Związek Radziecki wycofał swoją armię, nie odnosząc żadnych sukcesów. Zginęło ok. 15 tysięcy czerwonoarmistów, ponad 50 tys. zostało rannych. Liczbę poległych Afgańczyków szacuje się na 1,5 mln ludzi, z czego 90 proc. to ludność cywilna. Historycy podkreślają, że rujnujący gospodarkę sowiecką wysiłek wojenny, a potem klęska, przyspieszyły rozpad komunistycznego imperium.

Kiedy wkraczali do Afganistanu, muzułmanie powiedzieli im: jeśli wejdziecie na naszą świętą ziemię, żaden z was już nigdy nie zazna szczęścia. Boria Kalnik z Biereżan na Ukrainie nie zna ani jednego ze swoich towarzyszy walki, który by stamtąd wrócił, by normalnie żyć.

Tych, którzy przeżyli, dopadła klątwa - narkotyki, alkoholizm, zababrane życie osobiste, kalectwo i zawiedzione nadzieje. Wrócili do domu, ale w domu było jeszcze gorzej.

- To była brudna wojna, to w ogóle nie była wojna, ale krwawy poligon - warczy przez zęby, bo wspomnienia z tej wojny wciąż błąkają mu się po głowie.

Rok latał w Afganistanie na potężnym śmigłowcu transportowym "Mi-6". Rok, bo więcej nie wolno było, a i on sam pewnie by nie chciał. Więcej nie wytrzymywali psychicznie, po roku stanowili większe zagrożenie dla swoich niż dla wroga.

Wróg i swój

Woził wszystko: paliwo i amunicję, trupy swoich towarzyszy broni, i alkohol, czekoladę, drewno, wodę, leki. Karabin maszynowy kalibru 12,7 mm na pokładzie stanowił jedyne jego uzbrojenie, więc do walki się nie nadawał, ale nieraz słyszał i czuł gruchotanie pocisków o kadłub jego maszyny.

Karabin pokładowy czasem całymi dniami nie był potrzebny, a zdarzało się, że strzelec nie nadążał zmieniać taśmy, na 250 naboi każda, lufa grzała się do czerwoności, a łuski wyrzucało się z powietrza wiadrami.

- Góry albo pustynia, tam nic więcej nie ma - opowiada przytłumionym głosem. - Jak nawet nas nie widzieli albo nie słyszeli, to musieli zauważyć potężne tumany pyłu od rotora. I walili w te tumany z moździerzy, z granatników, prawie na oślep, a i tak zdarzało im się trafiać, a ty nie wiedziałeś, skąd walą, bo niczego nie widziałeś przez ten pył. Nie widziałeś, skąd leci śmierć. W nocy było jeszcze gorzej - śmierć leciała do ciebie kolorami pocisków smugowych. Z kałachów krzywdy nam nie zrobili, ale gorzej było, kiedy dostali od Amerykanów stingery.

Z "duszmanami" (tak bojowników afgańskich nazywali żołnierze Armii Czerwonej) dziwna wojna była, bo nigdy nie wiedziałeś, który swój, a który wróg. W dzień dziabał ziemię motyką, ale kałacha miał na plecach. Wieczorem rzucał motykę, zdejmował kałacha i szedł na wojnę. Broń nosiły nawet dzieci. Taki dziwny kraj.

- Tu się biją cały czas: wioska z wioską, klan rodzinny z innym klanem i jakby wszyscy oni chcieli się bić tylko z nami, to w tydzień byłoby po tej wojnie - mówi z przekonaniem.

Kreml ich tu przysłał, niegotowych na wojnę, w której nie ma frontu. Nie byli szkoleni, jak strzelać do dziesięcioletnich dzieci, które biegną w ich kierunku z koktajlami Mołotowa.

Nie byli gotowi na ciągłą niepewność, czy uśmiechający się gość w turbanie poklepie cię po plecach otwartą dłonią czy nożem. Przylecieli i zaczęli ginąć setkami, nim nauczyli się tej wojny.

Żywy - półżywy - trup

Boria nie chce mówić o kolegach, których strącono z nieba, ustrzelono na ziemi. Z kapitanem Kubicą przylecieli do Afganistanu razem. Kapitana zestrzeliło z pelotki trzech dwunastolatków. Runął na ziemię jak trafiona w locie kuropatwa i został po nim tylko wypalony kręgosłup. A tydzień później miał wrócić do domu.

- Tych trzech nasi szukali po całej pustyni, aż znaleźli w pobliskiej wiosce - opowiada Boria. - Wioskę zrównali z ziemią. Żal, bo dzieci? Dzieci strzelały im w plecy częściej niż dorośli.

Bo kiedy kumpla mordują ci strzałem w plecy, albo wrzucą granat do przejeżdżającego ulicami Kabulu łazika, to nie jest walka. To zabójstwo, a tego darować nie można.

Kiedy zestrzelili generała majora Własowa, doradcę wojskowego przy rządzie Afganistanu, Kreml wysłał batalion specnazu, żeby odbił albo żywego, albo nieżywego.

Specnaz poszedł w góry i równał z ziemią wioska po wiosce. Kalnik przez tydzień latał, żeby dostarczyć im żywność, wodę i amunicję, bo przecież dróg tam nie ma. I znów ta sama zasada: siadał śmigłowiec, tuman pyłu to sygnał dla Afganów, a chwilę potem dostawał ostrzał.

Boria do dziś nie może zapomnieć tego porażającego skoku adrenaliny: zdąży usiąść, czy nie zdąży. A jak zdąży, to nie wiadomo, czy zdąży się podnieść.

- Nie bać się było straszno i bać się też, bo można zwariować - mówi. - W teren lecieć straszno i na lotnisku stać też, bo duszmany czasem tuż przed świtem objeżdżali lotnisko terenowym samochodem i przez kilka minut z moździerza walili raz za razem. I znikali. Co utłukli maszyn i ludzi, to ich.

Wielu z nich przez ten rok odjechało do domu w potrójnych trumnach. Najpierw normalna, drewniana, potem cynowa i zalutowana, a na końcu drewniana skrzynia transportowa.

Celnik na granicy Sojuza miał prawo naruszyć tylko tę ostatnią. Rodzina zabitego nie miała prawa tknąć nawet tej drugiej. Zostawał tylko kwit, że zawartość trumny to ich krewniak.

Musieli wierzyć kwitowi, do środka zaglądać im nie wolno było. Może to i lepiej. Z kapitana Kubicy został tylko nadpalony kręgosłup, ale Boria transportował i takich bez głów i nóg, albo sama głowa z kończynami, albo usmażonych na czarno.

Lepiej, by rodziny nie widziały, w jakim stanie wracają pośmiertnie odznaczeni bohaterowie Armii Czerwonej.

Jak bohaterowi w trumnie brakowało korpusu albo kończyn, to mu w trumnę sypano afgańskiej ziemi dla wyrównania wagi. Żeby rodzina nie zorientowała się, że gieroj wrócił z wojny mocno niekompletny. Wielu wróciło do Sojuza w postaci piasku.

Wojna inna niż wszystkie

A żywi bali się każdego dnia i bez przerwy. Wprawdzie regularna armia afgańska oficjalnie była po stronie "przyjaciół" z Sojuza, ale nieoficjalnie każdy z nich należał do jakiegoś klanu rodzinnego, w którym starszy rodu był wyrocznią. Jak powiedział: dziś walczysz z niewiernymi, to wczorajszy sojusznik dziś strzelał ci w plecy.

- W naszych koszarach nigdy nie było szklanek z grubego szkła - Kalnik nagle zmienia temat. I szybko wyjaśnia z błyskiem przekory w oczach. - Bo taka szklanka to też broń. Jak odbezpieczysz granat F-1 i rzucisz, to on żyje tylko 3 sekundy i bum! W górach taki granat do niczego jest. Nie spuścisz maszyny tak nisko, bo "duszmany" nie dadzą ci się podnieść. Ale jest sposób: odbezpieczasz, wsadzisz go do szklanki, szkło trzyma pałąk granatu. Rzucasz z pokładu śmigłowca, on leci i leci w tej szklance, a jak spadnie, to szkło pęka, pałąk puszcza i wtedy dopiero jest bum!

Taka zabawa mogła trwać do śmierci albo obłędu. Wojna psychologiczna była okrutniejsza. "Duszmany" mieli swój ulubiony sposób, który całych kompanii nie zabijał, ale zabijał psychikę całych kompanii: jeńca sowieckiego karmili narkotykami, a mieli tego pod dostatkiem.

Człowiek od prochów nie wiedział, że żyje, ale żył, choć niczego nie czuł. Potem nacinano mu skórę wokół korpusu, na wysokości brzucha, naciągano jeńcowi jego własną skórę nad głowę i na czubku wiązano wstążeczką. I puszczano wolno.

Jeszcze trzeba było tylko wyciąć w skórze otwory na oczy, żeby chłop wiedział, jak dotrzeć do swoich. Podjechać nocą pod sowiecką bazę, puścić jeńca ze związanymi z tyłu rękami i popchnąć we właściwym kierunku.

Kiedy docierał do swoich, narkotyki "puszczały", jeniec biegł, wył z bólu i marzył, żeby umrzeć. I na końcu umierał. No była jeszcze bardziej koszmarna: naszprycowanego opium jeńca oblewali ropą, podpalali i wypuszczali pod sowiecką bazą. Biegł, darł się i płonął.

- Kto tego nie widział, ten nie zrozumie - mówi Kalnik ze spuszczonym wzrokiem. - Wyobraź sobie swojego przyjaciela... Albo lepiej nie... Nie widziałeś - nie zrozumiesz.

Mieli i oni swoje sposoby na wojnę psychologiczną, ale o tym mówić nie będzie.

Biznes na trupach

Wojna wojną, ale interes musi iść. U Afganów żonę można było sobie kupić za dwa kałasznikowy. Ale broni i ropy nikt z czerwonoarmistów by im nie sprzedał. Za coś takiego koledzy sami by zatłukli.

Zdarzało się jednak, że radziecka amunicja w spokojnej afgańskiej wiosce za amerykańskie dolary szła w ręce duszmanów. Można było, ale amunicję najpierw trzeba było wygotować. Niby nowa, błyszcząca, a do niczego.

- "Duszman" zapakował do magazynka, wyskoczył z tym na naszych, a tu nic - Boria ma błysk ponurej satysfakcji w oczach. - I wtedy nasz.

W tym kraju wódki nie ma, a trzeźwy żołnierz sowiecki, to żaden żołnierz. Setka przed bojem się należy, i po boju - za poległych - też.

Kontrabanda z Sojuza, gdzie wódki pełne półki w sklepach, szła po wojskowemu. Przemycało się w cysternach z paliwem: po kilkanaście skrzynek spirytusu do cysterny i wszystko to z Sojuza szło do Afganistanu.

Kalnik opowiada frontową anegdotę, że kiedy celnicy pewnego razu otworzyli cysternę z ropą do czołgów, po powierzchni pływał kożuch z etykiet spirytusowych. On miał swój sposób, choć nie masowy. Wykręcał w swoim "Mi-6" żarówkę światła lądowania i do środka mieściło się dokładnie 17 butelek spirytusu.

- Miesięcznie miałem 235 rubli żołdu, w kuponach, bo Afgańcy rubli nie przyjmowali - wspomina. - W kraju średnia pensja to było 120 rubli. Na froncie butelka wódki kosztowała 50 kuponów, na święta czy sylwestra nawet 75. Interes sam się narzucał.

Był i makabryczny przemyt. Z Sojuza sprowadzali mnóstwo czekolady, Afgańczycy kupowali ją bez opamiętania. Tylko że nie można było ot tak sobie lecieć po czekoladę, trzeba było czekać na transport. Najczęściej ze zwłokami.

Na pokład jego maszyny mieściło się 30 noszy z trupami. Pakowali 29 nieboszczyków, szczelnie owiniętych w folię. Trzydzieste nosze pełne były czekolady, również owiniętej w folię.

Tego trzydziestego nazywali "czekoladowy chłopiec". Zanim dolecieli w upale do Kabulu, czekolada bardziej pachniała zwłokami niż zwłoki czekoladą, ale Afgańczycy nie wybrzydzali. Tu nie tylko towar miał wartość handlową, ale życie też.

Wojna była lepsza

Muzułmanie afgańscy mieli rację: ktokolwiek obcy wszedł na ich ziemię ze złymi zamiarami i przeżył, ten nie znalazł szczęścia w życiu. Kombatanci radzieccy też. Bez rąk albo bez nóg trudno o szczęście.

Jak nawet wróci w komplecie - też trudno. Jak nie narkoman, to alkoholik, a jak nie jedno i drugie, to nie może z rodziną się dogadać, albo z ludźmi w ogóle, w głowie tylko koszmary wojny.

Ludzie w cywilu gadali tylko o tym, że im nie starcza na życie, a oni tam, między górami, smakowali życie każdego dnia, bo następnego dnia mogło już nie być.

Ożywiali się tylko między sobą, często na pogrzebie swojego kolegi, który nie wytrzymał ciśnienia życia w cywilu. Mieli być bohaterami, niczym ich dziadkowie spod Stalingradu i Lenino, a stali się wstydem, o którym nie chce się pamiętać. A przecież tak wielu z nich zostawiło tam swoje życie.

Ci, którzy wrócili - też.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24