Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Leokadią Głogowską, Polką z Nowego Jorku, ocalałą w ataku na World Trade Center

Jaromir Kwiatkowski
Leokadia Głogowska na miejscu upamiętniającym atak na WTC. Biała róża wetknięta w nazwisko poległej osoby oznacza, że ma ona w tym dniu urodziny.
Leokadia Głogowska na miejscu upamiętniającym atak na WTC. Biała róża wetknięta w nazwisko poległej osoby oznacza, że ma ona w tym dniu urodziny. Archiwum Leokadii Głogowskiej
Przedstawiamy rozmowę z Leokadią Głogowską, Polką z Nowego Jorku, ocalałą w ataku na World Trade Center. Dziś mija 20. rocznica tragicznych wydarzeń z Nowego Jorku.

O której Pani dotarła do biura?
Kiedy wjechałam na „swoje” piętro, była 7.30 czasu nowojorskiego. O 8.45, a więc na minutę przed uderzeniem samolotu, w naszym biurze panowała idealna cisza. (…) O 8.46 tę ciszę zakłócił niesamowity hałas, a potem huk. Uderzenie nastąpiło od strony północnej. To było jak „betonowy sztorm”. Wybuch betonu z potężną, syczącą masą powietrza. Wieża odchyliła się w stronę południową. Im wyżej, tym odchylenie było większe. Wystraszona, wyskoczyłam zza biurka. Zarejestrowałam jeszcze, że z półek spadają książki. Byłam przekonana, że lecimy w dół. Że wieża właśnie się przewraca na bok. Proszę sobie wyobrazić, jakich dodatkowych spustoszeń na Manhattanie dokonałaby taka ponad 400-metrowa wieża, gdyby rzeczywiście się przewróciła. Budynek przechylił się w jedną stronę, a następnie „odbił” w drugą i wrócił do pozycji wyjściowej. Strach związany z przechyleniem się wieży i niesamowity huk pozostały w mojej pamięci do dziś. 82. piętro to naprawdę wysoko…

Co Pani pomyślała, gdy 11 września o 8.46 usłyszała Pani ten niesamowity huk?
Myślałam, że to trzęsienie ziemi. (…) Przyszła mi (też) do głowy druga myśl: gdzie są mój mąż Marek i syn Michał i czy coś im grozi. Pojawił się strach o nich. (…) Wówczas Tony – notabene polskiego pochodzenia, choć niemówiący ani słowa po polsku, bo to chyba jego prapradziadkowie przyjechali do Ameryki – zaczął wrzeszczeć na całe biuro: „Get out! Right now!” (Uciekać! Natychmiast uciekać! – przyp. JK). A trzeba dodać, że był to człowiek bardzo spokojny, grzeczny, który nigdy nie podnosił głosu. (…) Momentalnie chwyciłam torebkę z krzesła i zaczęłam biec w kierunku drzwi na korytarz. (…) Kiedy dobiegłam do drzwi wyjściowych i otworzyłam je, zobaczyłam, że korytarz jest wypełniony czarnym, gęstym dymem. W drzwiach była wręcz ściana dymu. Cofnęłam się o krok i pomyślałam, że to koniec i że muszę umrzeć. Tak wystraszyłam się tej myśli, że zaczęłam się modlić do Boga, by dał mi pokój w sercu w chwili śmierci.

Nie prosiła Pani Boga, żeby Panią uratował?!
Nie. Prosiłam, żebym chociaż umarła w pokoju. W niesamowitym strachu, że zaraz nastąpi moment śmierci. To było coś przerażającego. Coś, co trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Kiedy prosiłam Boga o pokój, trwało to ułamki sekund. W tym samym momencie przypomniał mi się e-mail, który moja siostra wysłała do mnie z Polski dzień wcześniej. (…) Dotyczył on innego wypadku, który przeżyłam w „mojej” wieży WTC, w windzie ekspresowej, 15 sierpnia, a więc niespełna miesiąc przed atakiem.

Co się wtedy wydarzyło?
Akurat wychodziłam na lunch. Z dwoma kolegami z biura wsiadłam do windy ekspresowej na 78. piętrze, żeby zjechać na dół. Drzwi się zamknęły, a winda… zaczęła spadać. Po prostu się zerwała. W windzie było 15 osób. Jeden z kolegów wrzasnął, aby nacisnąć przycisk „Stop”. Mężczyzna, który stał przy tablicy rozdzielczej, miał taki refleks, że w tym samym momencie nacisnął ten przycisk. Trwało to wszystko sekundę, może ciut dłużej. W tym czasie winda spadła o 35 pięter. I zatrzymała się. (…) Następnego dnia po wypadku zadzwoniłam rano do mamy, do Zielonej Góry. Opowiedziałam jej, co mi się przydarzyło. Pamiętam, że jej pierwsze słowa brzmiały: „Dziecko, ty nie powinnaś dłużej pracować w tym budynku”. Dlatego zawsze powtarzam maluchom, że mamy trzeba słuchać. (śmiech) W międzyczasie przeanalizowałam już ten wypadek, dlatego odpowiedziałam: „Mamo, nic się nie martw, takie wypadki zdarzają się raz na sto lat. Raczej podziękuj Bogu, że żyję”. Mama, która była osobą bardzo religijną, następnego dnia, 17 sierpnia, poszła do kościoła parafialnego w Zielonej Górze i zamówiła mszę świętą dziękczynną za moje ocalenie w tej windzie. Ksiądz otworzył kalendarz i stwierdził, że najbliższy wolny termin przypada na… 11 września. Dla mojej mamy ten dzień wtedy nic nie znaczył. Oczywiście zgodziła się na tę datę.

Z późniejszej perspektywy ta data nabiera zupełnie innego znaczenia.
Prawda? Moja siostra wspomniała mi wcześniej telefonicznie, że mama zamówiła mszę dziękczynną za mnie. Nawet podała mi datę, ale zapomniałam o niej, bo również dla mnie nic wtedy nie znaczyła. 10 września, a więc na dzień przed atakiem, siostra na wszelki wypadek wysłała mi e-maila z przypomnieniem, że na drugi dzień rano, o godzinie 7, w kościele św. Józefa w Zielonej Górze cała rodzina będzie dziękować Bogu za moje ocalenie.

Czyli ta msza święta została odprawiona na, szybko licząc, osiem godzin przed atakiem na WTC.
Dlatego powtarzam, że dla mnie 11 września zaczął się Eucharystią odprawioną w Polsce w mojej intencji.

Wróćmy na 82. piętro WTC. Mając przed sobą ścianę czarnego dymu, przypomniała sobie Pani i wypadek w windzie 15 sierpnia, i e-maila od siostry. I…
…i już byłam pewna, że to nie był przypadek, iż moja rodzina modliła się i dziękowała dzisiaj za moje ocalenie. W tym momencie w moje serce wstąpiła tak wielka wiara, że momentalnie rzuciłam się w kłęby tego dymu.

Nie mogła Pani wiedzieć, co Panią czeka dalej. Czy za kilka metrów nie będzie na przykład pożaru.
Właśnie. Dlatego bardzo się bałam. Ale biegłam z wiarą, że wyjdę z tego. Dobiegłam do klatki schodowej i zaczęłam zbiegać w dół, bo żadne windy nie działały. Na klatce schodowej nie było jeszcze w tym momencie dymu; to były specjalne, przeciwpożarowe klatki. (…) Pamiętam, że – biegnąc w płaskich sandałach – dogoniłam koleżankę, która zbiegała w szpilkach. Zaczęłam wołać do niej: „Ostrożnie, uważaj na siebie”. Osoby, które spotykałam od 82. piętra do mniej więcej 62., to były tylko osoby z mojego biura. Nie było tłoku, mogliśmy szybko biec przynajmniej przez te pierwsze 20 pięter. (…) Dzięki temu tak szybko je pokonałam. Do 44. piętra zajęło mi to około 17 minut.

Jak Pani zarejestrowała taki szczegół?
Bo 17 minut po pierwszym ataku nastąpiło uderzenie w drugą wieżę. Pamiętam ten moment, chociaż nadal nie wiedziałam, co się dzieje. Poczułam to, bo gdy byłam na 44. piętrze, nasza wieża znów się zatrzęsła i odchyliła, choć już nie tak mocno jak za pierwszym razem. (…) Zaczęło się wolne schodzenie. Im niżej, tym wolniej, ze względu na tłum ludzi. Trzeba jednak podkreślić, że ludzie z najniższych pięter już powychodzili na zewnątrz, więc trochę się rozluźniało od dołu. (…) Pamiętam, że kiedy schodziłam w dół, powietrze było bardzo duszne i suche. Wszyscy czuliśmy suchość w ustach.

Jak się zachowywali ludzie? Było was przecież coraz więcej.

Byli bardzo opanowani. Nie było paniki, przepychania się. Ludzie nie rozmawiali ze sobą. Po prostu biegli. Około 60. piętra na klatkach schodowych zaczęło się robić coraz ciaśniej. Nikt nie miał pojęcia, co się właściwie stało. Służby, które czuwały nad bezpieczeństwem WTC, miały zakaz przekazywania jakichkolwiek informacji. Obawiano się paniki, która mogłaby opóźnić ewakuację. Byliśmy spragnieni, ale nie było nic do picia. Ktoś miał jabłko. Podawaliśmy je sobie z rąk do rąk. Każdy chciał odgryźć choć jeden kęs, żeby mieć odrobinę soku w ustach. (…)Trzeba jeszcze wspomnieć, że byli tacy ludzie, którzy znajdowali się na piętrach powyżej punktu uderzenia samolotu. Ogień wybuchł w górę, w ich kierunku. Mieli do wyboru: albo się spalić, albo skoczyć w dół. Niektórzy wybijali okna, łapali się za ręce, skakali razem i razem ginęli.

Wstrząsające.
Tak… Zejście na sam dół zajęło mi w sumie ponad godzinę. Wyprowadzono nas na zewnątrz wyjściem podziemnym, by spadające z okien przedmioty nas nie pozabijały. Kiedy wyszłam, zobaczyłam obie wieże w ogniu. Stanęłam jak wryta. Pomyślałam: „Boże, jak ten ogień dostał się z »mojej« wieży do tej drugiej?”. (…) Wydawało mi się, że jestem już bezpieczna. Jednak jakiś głos powtarzał mi w sercu: „Uciekaj z tego miejsca”. (…) Zaczęłam biec w kierunku mostu Brooklyńskiego. Zajęło mi to jakieś 4 minuty. Zobaczyłam budkę telefoniczną, a w tym czasie jeszcze nie miałam swojej komórki. Chciałam zadzwonić do męża, żeby mu powiedzieć, że wyszłam z wieży. Głos wewnętrzny mówił mi jednak: „Tu się nie zatrzymuj, uciekaj z tego miejsca”. Przez most szło dużo ludzi. Zatrzymano na nim ruch samochodowy na Manhattan, samochody mogły jedynie wyjeżdżać z Manhattanu. Na moście Brooklyńskim jest szeroki pas dla pieszych. Ten pas i pas do wjazdu zostały przeznaczone dla uciekających ludzi. Jeden pas był otwarty wyłącznie dla samochodów wyjeżdżających z Manhattanu. Zobaczyłam te tłumy ludzi, odwróciłam się i… w tym momencie zaczęła się walić druga wieża. To było tylko kilka sekund i… wieży nie było. Towarzyszył temu głuchy, mocny huk. „Moja” wieża jeszcze stała i płonęła w ogniu. (…) Zaczęłam wypytywać ludzi na moście, czy wiedzą, co się stało. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem, bo od ponad godziny wszyscy wiedzieli to z telewizji. Powiedzieli mi, że to atak na Amerykę. Atak?! Jaki atak?! I kolejna myśl: gdzie są mój mąż i syn?! Michał powinien być na uczelni, a Marek w pracy. Chciałam się z nimi skontaktować. Poprosiłam jedną z kobiet, żeby mi pozwoliła zadzwonić ze swojej komórki. A ona na to: „Słuchaj, żadna komórka nie działa”. Ruszyłam dość szybko przez most Brooklyński. (…) Kiedy byłam już po drugiej stronie mostu, zaczęła się walić „moja” wieża. Nie mogłam na to patrzeć, słyszałam tylko krzyki ludzi. Kiedy po chwili odwróciłam się w tamtą stronę, Manhattan był jednym wielkim kłębowiskiem dymu, a wieże zniknęły z horyzontu. Ludzie szli przez Brooklyn w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, załamani, oblepieni kurzem. Nikt nie odzywał się do siebie. Wydawało mi się, że to koniec świata. (…) Dopiero po jakichś czterech godzinach znalazłam budkę z działającym telefonem. Pamiętam, jak bardzo drżała mi ręka, gdy podniosłam słuchawkę i usłyszałam sygnał. Zadzwoniłam najpierw do męża do pracy. Jego szef, kiedy usłyszał mój głos w słuchawce, zaczął krzyczeć na całe biuro: „Oh, my God! You’re alive! Mark, she’s alive! Your wife is alive!”. (O, mój Boże! Ty żyjesz! Marek, ona żyje! Twoja żona żyje! – przyp. JK). Mąż, kiedy mnie usłyszał, rozpłakał się. Później wiele razy powtarzał, że to były cztery najdłuższe godziny jego życia. (…)

Leokadia Głogowska pracuje w New York Metropolitan Transportation Council – metropolitalnej organizacji planistycznej. Jej biuro w 2001 r. mieściło się na 82. piętrze północnej wieży WTC. Rozmowa jest fragmentem wywiadu-rzeki „Drzewo Przetrwania. Ucieczka z 82. piętra”, który ukazał się w 2018 r. nakładem Wydawnictwa SUMUS. Wybór fragmentu i opracowanie – Jaromir Kwiatkowski.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24