MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zdobyliśmy Ararat - biblijną górę ! (2)

Władysław Borowiec, Anna Koniecka
Artur szedł swoim tempem. Czasem odpoczywał. Gdyby góra była łaskawsza i dała mu więcej czasu, zdobyłby szczyt!
Artur szedł swoim tempem. Czasem odpoczywał. Gdyby góra była łaskawsza i dała mu więcej czasu, zdobyłby szczyt! Fot. Władysław Borowiec
Druga część zmagań rzeszowskich alpinistów w drodze na szczyt położonego w tureckim Kurdystanie Araratu.
Wyprawa na AraratTrzy miedzynarodowe ekipy usilowaly zdobyc w maju Ararat. Na szczycie świetej góry Ormian w tureckim Kurdystanie udalo sie stanąc tylko czlonkom wyprawy, w której wzieli udzial Anna Koniecka i Wlądyslaw Borowiec, reporterzy Nowin.

Wyprawa na Ararat

Najwyraźniej święta góra Ormian nas nie chciała. Za pierwszym razem cała nasza szóstka z rzeszowskiej wyprawy "Ararat 2008" doszła tylko na 3 tys. metrów. I musieliśmy wracać. Ale nie poddaliśmy się!

Drugiego podejścia podjął się z nami Cuma. Syn nomadów. Urodził się dokładnie tam, gdzie za parę godzin mieliśmy założyć pierwszy obóz. Jeśli pozwoli Bóg.

- Insh Allach - powtarzał Cuma, gdy pięliśmy się znów stromą granią na trzy tysiące.

Ararat co jakiś czas odsłaniał swe oblicze. Odziany w czapę zlodowaciałego śniegu. Potężny. Groźny.

Na granicy śniegów

Krok za krokiem pokonywaliśmy wysokość. Na każdy krok przypadało kilka oddechów. Im wyżej, tym tych oddechów musiało być więcej. Krótka przerwa na nabranie tchu. I łyk płynu. Przygotowaliśmy specjalne mikstury z miodu, wody i pastylek energetycznych. Do tego kostka czekolady i... hajda wyżej!

Cuma uważnie obserwował każdego. Kazek i Boguś Czabanowie asekurowali obie Anie: Koniecką i Pakułę-Sacharczuk, a potem Artura, któremu wysokość znów zaczynała dawać się we znaki. Musiał częściej przystawać. Dziewczyny jakoś się "rozchodziły". Ja filmowałem i robiłem zdjęcia. Podobnie Boguś, który swoją cyfrówką nie odpuścił nawet jaszczurkom i ptakom. (Później chwalił się, że "ma ptaszka"). Cuma na całe gardło wyśpiewywał kurdyjskie piosenki, ale głos miał zdecydowanie gorszy niż kondycję. W obozie obiecał nam gotować.

- Jeżeli z niego jest taki kucharz jak śpiewak, to ja rezygnuję - żartował Kazek.

Umęczeni jak galernicy dotarliśmy prawie po sześciu godzinach na 3 tysiące. Wcześniej od nas przyszły objuczone konie z poganiaczami, którzy już zaczęli stawiać namioty. Pomogliśmy im założyć NASZ PIERWSZY OBÓZ. I wreszcie mogliśmy odpocząć. Nie czekając aż Cuma przyrządzi obiad, na własnych kuchenkach grzaliśmy wodę i wchłanialiśmy sztuczne zupki jedna za drugą. Spływająca kaskadami woda z topniejącego w słońcu lodu i śniegu pozwalała zaoszczędzić własny zapas, wniesiony przez konie.

Coraz wyżej, coraz ciężej

Nazajutrz, po lekkim śniadaniu - bułka z miodem, ser, dżem - do pokonania mieliśmy 800 metrów. Ale coraz ostrzejszej grani. Najlepiej poradziły sobie z nią, jak zwykle, objuczone niemiłosiernie kurdyjskie koniki.

A Cuma znów bacznie obserwował. Nieco w tyle zaczął zostawać Artur. Musiał odpoczywać, przez kilka minut podsypiać. Tak atakowała wysokość. Coraz mniej tlenu, coraz bardziej łapczywe oddechy, coraz powolniejszy krok. Na 3200 pojawił się śnieg. Pochłodniało.

Im wyżej, tym bardziej fałszował Cuma, ale i tak każdy wsłuchany był we własny oddech i własne zwariowane zmęczeniem tętno. Jako pierwszy do obozu drugiego (3800 m) dotarł Kazek, później ja. Gdzieś po godzinie obie Anie. Na końcu Artur z Aniołem Stróżem - Bogusiem.

Trudna decyzja

[obrazek3] Artur szedł swoim tempem. Czasem odpoczywał. Gdyby góra była łaskawsza i dała mu więcej czasu, zdobyłby szczyt! (fot. Fot. Władysław Borowiec)W drugim obozie nie było wody, musieliśmy topić śnieg. Na pochyłym, zlodowaciałym zboczu trudno rozstawić namioty. Każdy, nawet mały wysiłek, choćby zasznurowanie buta, męczył. Piekielnie.

Przed posiłkiem Cuma długo rozmawiał z Anią Koniecką, którą tytułował: Ania-Boss.

- Musicie zdecydować, co dalej - powiedział jej. - Obserwowałem was jak idziecie i obserwuję pogodę. Nadciąga potężne załamanie. Mamy tylko 6-7 godzin na zdobycie szczytu, bo później ani nie wejdziemy, ani nie zejdziemy - tłumaczył.

- W tak szybkim tempie są w stanie wchodzić tylko obaj bracia i Władek. A i to nie wiadomo, czy wejdą. Pozostali nie dadzą rady. Gdy ktokolwiek z wchodzących zasłabnie, schodzimy wszyscy - mówił Cuma. - Przedyskutujcie to między sobą.

Dyskusja była krótka, a decyzja bardzo trudna. To wejście Artura miało być rekordowym wyczynem wyprawy. Tyle czasu się do niej przygotowywał. Wejście na szczyt było jego marzeniem i celem. A także naszym, bo mieliśmy zrobić film i reportaż o rekordzie Artura.

Artur zachował się jak wytrawny alpinista i prawdziwy przyjaciel: - Nie mogę opóźniać wejścia, wy macie szansę, wy idźcie, ja zostaję z dziewczynami i czekamy na wasz powrót - zdecydował.

Ale wątpliwości pozostały, bo nie każdy z wytypowanych przez Cumę był pewny, czy zdoła ostatecznie zmierzyć się z górą.

Nie ma mowy! Idziesz dalej!

Musieliśmy wyruszyć najpóźniej o drugiej w nocy. Nietypowe, rekordowe wejście. Zawsze alpiniści do ataku szczytowego ruszali z obozu na 4200 m. Teraz leżały tam tony śniegu. Musieliśmy zaatakować z 3800. Czyli do pokonania ponad 1300. W lodzie i śniegu. W zimnie i szalejącym wietrze. W coraz uboższym w tlen powietrzu. Nigdy jeszcze w tak ekstremalnych warunkach się nie wspinaliśmy. Nigdy tak wysoko! Czy damy radę?

- Sprawdzę wasz sprzęt - przerwał nasze wątpliwości Cuma.

Latarki - czołówki, kurtki odporne na mróz i wiatr, gogle, buty, raki, kijki, rękawice, woda i czekolada. Kamera została w obozie, bo w minusowych temperaturach i tak odmówiłaby pracy.

Krótki sen, uzupełnienie sprzętu (pozostali członkowie ekipy pożyczali co lepsze własne wyposażenie). Gorąca herbata, i w drogę.

Tuż po wyjściu w ciemność, na stromej grani zgasła czołówka Kazka. Musiał iść za mną. Na przodzie Cuma, który narzucił ostre tempo. Po jakichś stu metrach poczułem, że muszę się poddać.

Chłopakom powiedziałem: "Nie dam rady, nie musicie mnie sprowadzać, na razie jest bezpiecznie, sam jakoś wrócę. Powodzenia!"

- Nie ma mowy, nam też ciężko, idziesz dalej! - zaprotestowali Czabanowie. Zwolniliśmy nieco. Stromym, oblodzonym żlebem wspinaliśmy się w ciemność. Gdy słońce zacznie topić śnieg, popłynie tędy siklawa.

Coraz trudniej oddychać. Prowadzący nas Cuma skręcił w stronę jeszcze bardziej stromego, pokrytego śniegiem zbocza. On, lekki, do tego w skorupach - butach, które nie zapadają się tak łatwo w śnieg. My grzęźliśmy powyżej kolan. Po dwóch godzinach mordęgi, przerywanej krótkimi odpoczynkami, zaczęło się rozjaśniać. Zamajaczył mały Ararat.

Choroba wysokościowa

- Prędzej, prędzej! - zaczął powtarzać nerwowo Cuma.

- Muszę stanąć. Na jakiej jesteśmy wysokości? - spytałem.

Kazek: - 4500.

Właśnie na tej wysokości dopadł mnie mocny ból z tyłu głowy i cierpnięcie lewej dłoni. Nie przyznałem się. Gdybym się przyznał, pozostali przerwaliby wspinaczkę i zarządzili odwrót. Boguś też miał ostre objawy choroby wysokościowej. Ale się nie zdradził. Z tych samych powodów, co ja.

Byliśmy coraz bliżej szczytu, ale go nie widzieliśmy. Tonął w chmurach, niczym w kłębach gęstego dymu. Coraz większy ziąb, coraz mocniejszy wiatr. Jak tu ubrać cieplejsze rękawice? Każdy krok - tortura dla nóg i płuc.

- Już niedługo - pocieszał Cuma.

Też zmęczony. Wytyczał nam szlak. W niektórych miejscach wystarczyłaby chwila nieuwagi, by zjechać kilkaset metrów. Niepokojąco ślisko. To już lodowiec, czyli do szczytu "tylko" 150 metrów. Raki na buty. Cuma wiązał moje, poprawił wiązania Bogusiowi. W rakach szło się bezpieczniej.

Cuma, żartowniś wysokogórski

Znikaliśmy jeden drugiemu w tumanach mgły i chmur. Brakowało powietrza.

- Już jesteśmy na szczycie! - wrzasnął Cuma, próbując przekrzyczeć wiatr. Nic nie widać, ale zaczęliśmy się poklepywać z radości. Zgrabiałymi z zimna rękami chwyciliśmy aparaty fotograficzne.

- To jeszcze nie szczyt. Żartowałem! - zachichotał Cuma.

Szlag by go trafił. Uchodziły z nas ostatki sił. Tymczasem na szczyt jeszcze z 50 metrów. Ale w pionie. No to jazda! Coraz częstsze przerwy. Wreszcie jest! Z małym drewnianym masztem, do którego zdobywcy wiążą swoje proporce i flagi. Po huraganach i śnieżycach zostały z flag strzępy.

Cuma: - 10 minut i wracamy, burza nadciąga!

Kilka pospiesznych zdjęć. Wichura wyrwała mi wełnianą skarpetę, w którą owinąłem obiektyw aparatu. Wyrwała mi też ostatni suchy prowiant - baton czekoladowy.

Cuma: - Nie ma czasu na jedzenie! Musimy uciekać. Róbcie ostatnie zdjęcia i odwrót. Burza idzieeee!

Na szczycie byliśmy około 20 minut.

Nie sposób schodzić drogą, którą przyszliśmy. Zbyt stroma, co przy topniejącym w słońcu lodzie i śniegu mogłoby się skończyć katastrofą. Odwrót tylko ośnieżonymi żlebami, wybijając rakami każdy stopień. Potwornie męczące. Śnieg coraz bardziej grząski. Prędzej! Prędzej!

Cuma siadł na tyłku i hamując czekanem zjechał około 200 metrów niżej. Za nim Kazek. Ale na jakiejś muldzie wybiło go do góry, zrobił salto i omijając dwa głazy wylądował. Na szczęście nic mu się nie stało. Było niebezpiecznie.

Mnie przy zjeździe przekręciło głową w dół, ale kijkami zdołałem wyhamować upadek. Jeden kij poszedł w drobny mak.

Straciliśmy kontakt z Cumą. Diabli wiedzą, gdzie się podział.

Boguś przez walki-toki do Ani Konieckiej: - Co robić? Nie wiemy którędy dalej schodzić. Jesteśmy coraz słabsi!

- Nie czekajcie. Próbujcie schodzić w kierunku obozu drugiego. Czyli w dół! Schodźcie powoli! - powtarzała Ania.

Schodziliśmy, zjeżdżaliśmy, jak w ciężkim śnie. W obozie drugim już było pusto. Konie zabrały cały sprzęt, Artur z dziewczynami szedł do obozu pierwszego. Na "ostatnich nogach" dogoniliśmy ich.

W obozie pierwszym, po krótkim posiłku, desperacka decyzja: nie nocujemy tu. Schodzimy do Dogubeyazit. To kolejny rekord. Zejść tam z 5126 metrów, po zdobyciu szczytu.

Saim Sahin, szef Ararat Expeditions, gdy nas zobaczył na dole: - W tych warunkach tylko z Cumą mogliście zdobyć szczyt. Żaden inny przewodnik nie odważyłby się poprowadzić wyprawy w tak krótkim czasie.

Żegnaj, Araracie. Na razie mamy dosyć gór, zimna i wspinaczki. Ale czy na długo?

Patronat honorowy wyprawy "Ararat 2008" - wojewoda podkarpacki, Mirosław Karapyta.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24