MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zdobyliśmy biblijną górę!

Anna Koniecka Władysław Borowiec
Trzy międzynarodowe ekipy usiłowały, oprócz nas, zdobyć w maju Ararat. Na szczycie świętej góry Ormian udało się stanąć tylko nam.
Wyprawa na AraratTrzy miedzynarodowe ekipy usilowaly zdobyc w maju Ararat. Na szczycie świetej góry Ormian w tureckim Kurdystanie udalo sie stanąc tylko czlonkom wyprawy, w której wzieli udzial Anna Koniecka i Wlądyslaw Borowiec, reporterzy Nowin.

Wyprawa na Ararat

I to za drugim podejściem. Musieliśmy zdążyć w trzy dni. Albo skapitulować.

Ararat (5126 m), leży w tureckim Kurdystanie na styku trzech państw: Turcji, Iranu i Armenii. Z racji niepodległościowych dążeń Kurdów, a także irańskiego sąsiedztwa, to strefa pilnie strzeżona, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Byliśmy co raz kontrolowani przez uzbrojone po zęby patrole tureckiej żandarmerii i wojska.

Wchodzenie na szczyt było przez jakiś czas zakazane. Na owiany tysiącami legend szczyt, gdzie spoczęła ponoć Arka Noego po potopie, wolno się znów wspinać od 6 lat. Pokonawszy wpierw górę biurokracji.

Według alpinistów, Ararat nie jest zbyt trudny technicznie. Ot, mówią, długi, morderczy trekking zboczami wulkanu wygasłego ponad sto lat temu.

Wymagający "jedynie" żelaznej kondycji, ciepłej wysokogórskiej odzieży, zapasu wody na cztery dni, bo tyle zazwyczaj trwa wyprawa, no i raków na ostatnie 150 metrów, gdyż trzeba przebrnąć przez lodowiec.

Zimno, ponuro i mokro

Akurat! W tym roku w maju warunki okazały się wręcz zimowe. Ararat już od 3800 metrów tonął w śniegach. W dolinach szalały burze i ulewy, wyżej gradowe i śnieżne nawałnice.

Gdy po sześciodniowej podróży, o świcie dotarliśmy wreszcie do leżącego niemal u stóp góry 53-tysięcznego miasta Dogubeyazit, z nieba lunęło w iście biblijnym stylu. Czarna kurtyna zakryła szczelnie nasz upragniony szczyt.

Lokalne starostwo i żandarmeria, gdzie mieliśmy obowiązek zgłosić naszą wyprawę, były jeszcze zamknięte, więc znaleźliśmy pierwszy lepszy kamping. Nazywał się Lalezar. Prymitywny, ze spłachetkami trawy nasiąkłymi wodą jak gąbka. Jak tu rozbić namioty, a potem takie ciężkie i mokre dźwigać na sam szczyt?!

Osman, Kurd opatulony non stop w jesionkę, zgodził się, byśmy nocowali w płóciennym hangarze, w dzień służącym za stołówkę podróżnym. Noce były jednak tak zimne, że trzeba było spać w czapkach, kurtkach i co kto jeszcze miał w plecaku.

A i tak w każdy zakamarek wciskała się lodowata wilgoć. Rano karimaty i śpiwory pływały. Płócienny dach nie wytrzymywał nawałnic.

Osman sprowadził wnet znajomka - przewodnika. - Mehmet Ceven jest najlepszym z najlepszych - przedstawił krajana. - On poprowadzi was bezpiecznie na sam szczyt!

Wspinaczka na własną rękę jest w tamtejszej strefie zakazana. W ambasadzie tureckiej, starając się o prawo zdobycia Araratu, musieliśmy podpisać stosowne zobowiązanie. Byliśmy więc zdani na Mehmeta.

Tańczyliśmy na kurdyjskim weselu

W następnym odcinku

Kto dojdzie? Czy wszyscy zdołają zaatakować szczyt? Jakie niespodzianki szykował nam jeszcze Ararat.

Mehmet jest Kurdem. Pięknie śpiewa ludowe pieśni. Gdy Ararat był zamknięty dla wspinaczy, zarabiał w Stambule tym swoim śpiewaniem na życie.

- Ale w moim sercu na pierwszym miejscu zawsze jest Ararat - zapewniał. - To moja miłość, moje życie. Zresztą, na górze byłem jeszcze przed urodzeniem, bo mama, będąc ze mną w ciąży, weszła na szczyt. Wy ze mną też wejdziecie, tylko minie to straszne załamanie pogody. Kiedy minie? Może za trzy dni...

Czekaliśmy. Ćwicząc ostro kondycję. I analizując cichcem, za plecami Mehmeta, prognozy satelitarne. Przysyłał je nam z Kanady zaprzyjaźniony dziennikarz, relacjonujący losy wyprawy dla prasy polonijnej. Prognozy były coraz gorsze!!!

Mehmet tymczasem wodził nas po kurdyjskich wioskach, gdzie gotuje się strawę używając wysuszonego bydlęcego nawozu, a na płaskich dachach chat, ubitych z popiołu, sterczą anteny satelitarne. Ciotki Mehmeta gościły nas słynną miejscową herbatą. Wytańczyliśmy się też na kurdyjskim weselu. Rzec można, weszliśmy do Rodziny. Bo Kurdowie tacy są. Serdeczni, otwarci, szczerzy.

- To władze robią z nas bandytów, głupców i nieuków - mówił z żalem Mehmet.

Ta góra nas nie chce

- Jutro możemy iść w górę! - zdecydował wreszcie Mehmet. - Ale wyżej niż na trzy tysiące was nie zabiorę. Zbyt trudne warunki, mnóstwo śniegu, na szczycie może być minus 25 stopni. Nie dacie rady - zakomunikował.

Zamurowało nas. Skoro Mehmet dalej nas nie poprowadzi, to może sami spróbujemy - kombinowaliśmy, zaskoczeni zmianą taktyki przewodnika. Mehmet jakby coś czuł. Kurdyjska "Rodzina", sklejona spontanicznie podczas wspólnych śpiewów, herbatek i weselnych tańców nagle się rozsypała. Szły teraz na górę dwa obozy.

On - przewodnik. I my - szóstka buntowników: Artur Kochanek, 76-letni wytrawny alpinista, równie doświadczony Kazik Czaban i jego brat Boguś, Anka Pakuła Sacharczuk - nowicjuszka w górach, ale z krzepą, że daj Panie Boże każdemu. Plus nasza dwójka z Nowin, Anka Koniecka i Władek Borowiec.

Załadowaliśmy plecaki i krok za krokiem człapaliśmy w milczeniu w stronę szczytu ukrytego za gęstymi chmurami.

Pierwsza moja (Anka) porażka już na niespełna 2300 m. W płucach wata. Huk w głowie, nogi jak z ołowiu. Panika! Wtedy wkroczyli do akcji Czabanowie. Kazik zabrał mój najcięższy plecak. Dźwigał teraz dwa! Boguś wziął resztę ekwipunku. - Dasz radę - zachęcał. - Tylko musisz złapać rytm. No, idziemy. Powolutku. Raz... iii - dwa... iii - Boguś liczył każdy mój krok. Podśpiewywał, gadał, jak do dziecka. I tak zagadał mój pierwszy strach przed GÓRĄ.

- Ta góra budzi respekt - powiedział w którymś momencie Artur. Może wtedy, gdy na chwilę kurtyna z chmur się podniosła, a na szczycie zalśnił złowrogo lodowiec.
Technicznie Artur świetnie się wspinał, tryskał energią i optymizmem. W miarę pokonywania wysokości musiał jednak coraz częściej odpoczywać. Nie brak kondycji był tego przyczyną, lecz chyba pierwsze objawy choroby wysokościowej.
Na 3 tys. metrów Mehmet, który wszystkich pilnie obserwował, zawołał: "Dosyć! Musimy wracać, bo za dwie godziny całkiem załamie się pogoda. A wtedy nie damy rady ani pójść w górę, ani schodzić".

No i stało się. Góry pod naszymi nogami zaczęły "dymić", a Ararat całkiem zniknął. Zaraz potem gradowa nawałnica z piorunami spadła na nas, jak na zawołanie. Musieliśmy się poddać. Ta góra nas nie chce!

Wracaliśmy załamani i zmęczeni. Mają rację Ormianie, twierdząc, że Święta Góra jest nie do zdobycia i w ogóle nie powinno się na nią wchodzić?

Mehmet uśmiechał się kpiąco licząc gotówkę, którą na nas zarobił. Niemałą, jak za jeden dzień wspinaczki.

Insh Allach i Saim Sahin

Mieliśmy serdecznie dość przemoczonych śpiworów w hangarze Osmana. Wyczekiwania, aż ostatni gość ogryzłszy baranią kość, wyniesie się, a my będziemy mogli rozłożyć bety. I wtedy Allach się ulitował. Zesłał nam Saima Sahina. Też Kurda, który kręci biznes pod świętą górą. Ma "Ararat Expeditions" oraz całkiem niedrogi hotelik u stóp osiemnastowiecznego pałacu Ishak Paszy. Pałacu uznanego za jeden z tureckich cudów architektury. Z tego powodu inwestor kazał ponoć obciąć obie ręce architektowi, aby nikomu więcej już tak pięknego seraju nie pobudował.

W romantycznym sąsiedztwie Ishak Paszy, któremu mleko z kurdyjskich wiosek, cośmy je wcześniej odwiedzali, spływało kamienną rurą wprost do kuchni, zrobiliśmy naradę. Co dalej robić? Zaatakować raz jeszcze nieprzystępną górę, czy skapitulować?

Boguś (mocno rozżalony):- Czy po to jechaliśmy prawie 5 tysięcy kilometrów, żeby teraz lizać cukierka przez szybę?

Kazik (jak zawsze oszczędny w słowach): - Jestem za jeszcze jedną próbą.
Artur aż pokraśniał. Oczy rozbłysły mu jak gwiazdy.

Saim Sahin, zamiast opowiadać, jak to on kocha Ararat (pewnie kocha, bo z niego żyje), zabrał się profesjonalnie za przygotowanie naszego wejścia na szczyt w zimowych (wciąż) warunkach. Z końmi, które pomogą nam wydźwigać wodę i namioty przynajmniej do pierwszego obozu. No i z zaufanym przewodnikiem.
Nasz nowy przewodnik, Cuma Sallik (jego imię wymawia się Dżuma), 48-letni Kurd, wyglądał jak własny dziadek. Kurzył papierosa za papierosem, ale trzydzieści razy w sezonie potrafił śmignąć na Ararat. - Dlatego jestem taki chudy - żartował. - Na szczyt to ja mogę was poprowadzić w każdych warunkach - rzekł. - A reszta już zależy od Allacha. Czyli od pogody - dodał. Insh Allach!

W stronę I obozu

Wyruszyliśmy nazajutrz. Najpierw rozklekotanym busem z napędem na cztery koła (i tak trzeba go było czasem pchać). Na wys. 2200 metrów czekały już na nas cztery konie. Malutkie, chude i żylaste, ale można było na każdego załadować po 60 kilo ekwipunku. Stały cierpliwe, a poganiacze upychali... 4 namioty, dwie duże butle gazowe, dziesiątki litrów wody, żywność, obozowy sprzęt.
Szliśmy po raz drugi na trzy tysiące metrów. Tam mieliśmy założyć pierwszy obóz...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24