Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zygmunt Solarski. Piękne życie człowieka na szlaku

Andrzej Plęs
Zygmunt Solarski (na balkonie kamienicy PTTK) to człowiek instytucja w rzeszowskim oddziale PTTK. Swoją niezwykłą pasją do uprawiania różnych form turystyki kwalifikowanej zaraża od kilkudziesięciu lat kolejne pokolenia. I nic dziwnego, bo organizowane przez "Pigmeja" rajdy gwarantują uczestnikom niepowtarzalne przeżycia.
Zygmunt Solarski (na balkonie kamienicy PTTK) to człowiek instytucja w rzeszowskim oddziale PTTK. Swoją niezwykłą pasją do uprawiania różnych form turystyki kwalifikowanej zaraża od kilkudziesięciu lat kolejne pokolenia. I nic dziwnego, bo organizowane przez "Pigmeja" rajdy gwarantują uczestnikom niepowtarzalne przeżycia.
Zygmunta Solarskiego w Rzeszowie i w Polsce niewielu kojarzy. "Pigmeja" zna armia ludzi, choć to wciąż ten sam człowiek. Nieduży wzrostem, ogromny duchem.

- "Pigmejowaty" jestem - przyznaje pan Zygmunt i wydaje się, że nawet z lekkim poczuciem dumy.

"Pigmeja" trzeba wyjaśnić, tego nie da się tak zostawić w pół słowa. Pan Zygmunt opowiada, jak to czekał na brzegu Sanu na tłum swoich znajomych i przyjaciół, którzy kajakami mieli do niego dotrzeć. Czekał godzinami, choć przecież umówili się na określoną porę w określonym miejscu. Czekał i doczekać się nie mógł, aż baby z okolicznych pół zlitowały się nad mizerakiem i przyniosły mu w dwojakach późny obiad.

Lata 50. były, człowiek człowiekowi jeszcze człowiekiem był. Słońce już niemal dotykało horyzontu, kiedy po Sanie najpierw pociągnął się śpiew, a potem na wodzie pokazało się rozbawione towarzystwo. To Zygmunt stanął nad brzegiem, wypiął brzuch i z radości zaczął się po nim okładać. A ponieważ Bozia poskąpiła mu wzrostu, od słońca i turystyki spalony był na skórze bardzo mocno, a na głowie - czarny jak heban, po prababce Gruzince, ci z kajaków mieli jednoznaczne skojarzenia. Nie bez powodu.

- Wie pan, w tamtych czasach chodziło się do kina co tydzień , obojętne na co, byle być w kinie i na "Polskiej Kronice Filmowej", takim naszym okienku na świat - opowiada "Pigmej". - Nieco wcześniej, właśnie w "Kronice", oglądaliśmy migawki o odkrytym afrykańskim plemieniu niedużych ludzi z wystającymi brzuchami.

Miał ze 25 lat, kiedy "Pigmej" przylgnął do niego na całe życie, nigdy się na niego i za niego nie obrażał, polubił nawet, choć dziś może nieco niestosowne jest nazywać w ten sposób starszego pana, któremu rok ledwie brakuje do osiemdziesiątki. A który na rok przed osiemdziesiątką siada w kajak i macha wiosłami, wskakuje w traperki i w marszu pod górę ucieka dwudziestolatkom. A przez ostatnie dekady zaraził tysiące ludzi turystyką na lądzie i na wodzie. A zorientowani po wieki wieków amen pamiętać mu będą, że stawiał pierwszy krzyż na bieszczadzkiej Tarnicy.

Skąd nasz ród

Dzieciństwo go ukształtowało ostatecznie i na zawsze. Z dzieciństwa wyniósł pasję do wędrówek, dzieciństwo wpoiło mu religijność, wstręt do agresji też z czasów odległych, nawet jego abstynencja ma swoje korzenie w jego najmłodszych latach, chociaż w późniejszych nie pomagała w życiu. I jeszcze to cudowne "r" tylnojęzykowe, którego w Rzeszowie próżno nasłuchiwać - też z dzieciństwa.

Po kolei: on sam urodził się w Laszkach pod Jarosławiem, ale pradziadowie mieszkali pod Stryjem. Jego "osobisty" pradziadek za c.k. Austro-Węgier przeniósł się do Laszek i - zakochany tu po uszy w Annie - został na zawsze. Pewnie jeszcze spod Stryja to "r" tylnojęzykowe pana Zygmunta, które - zapewnia - hołubił, czy to był w kongresówce na "zesłaniu" w ramach nakazu pracy, czy w szkole oficerskiej w Legnicy. Wałęsanie się po okolicy bliższej i dalszej pan Zygmunt ma po mamie.

- Ojciec nie bardzo tolerował takie długie spacery, wypuszczaliśmy się z mamą pod byle pretekstem - opowiada. - W sobotę po grzyby albo po jagody, albo trzeba było odwiedzić jakąś ciocię, a nawet pod pałac w Wysocku, żeby nazbierać ziół do gospodarstwa. A w niedzielę po mszy też się znalazł pretekst do wędrówek. I to była nasza tajemnica z mamą, a tato cieszył się, że przynieśliśmy grzyby, zioła albo pozdrowienia od cioci.

Jeszcze w dzieciństwie dopadł młodzieżowe pisemko, w którym redakcja apelowała: jeśli chciałbyś popłynąć kajakami - napisz. Pisał raz, drugi i trzeci. Bez odzewu. Aż ojciec jego kolegi oddał im wysłużony galer, którym wybierał żwir z rzeki. Połatali go, na rufie urządzili z harcerskich pałatek schronienie i popłynęli w górę rzeki.

Niechęć do alkoholu - też po trosze z dzieciństwa. Kiedy jego dziadek kupił w Laszkach drewniany dom gromadzki, to urządził w nim m.in. bimbrownię.
- A tak, byłem bimbrownikiem - przyznaje się szczerze. - Dziadek pracował w gorzelni hrabiego Zamoyskiego i kiedy banderowcy gorzelnię spalili, dziadek wymontował rurki i zamontował w dużym starym domu.

Sam może skłonności do trunków nie miał dużych, ale bimber to była wtedy waluta. Wtedy - czyli za okupacji - chlał i okupant rosyjski, pod którym Laszki spędziły dwa i pół roku, i potem chlał okupant niemiecki - przez kolejne dwa lata. Sto pięćdziesiąt litrów zacieru kipiało, mały Zygmuś dość się w dzieciństwie nawąchał. A poza tym - nigdy go nie ciągnęło. Nawet jak trafił do Buska-Zdroju po szkole budownictwa drogowo-mostowego. Osiemnaście lat, a już go zrobili kierownikiem budowy mostu w Busku. Szefował starym ochlaptusom, ciągnęli go do flaszki, on się skutecznie opierał. Nawet próbowali mu urządzić osiemnaste urodziny. Po swojemu urządzić, czyli przy gorzale. Nie dał się.

- Pół roku minęło, urządzili nad rzeką piknik, nałapali dla mnie raków w Czarnej, wypili po kieliszku symbolicznie i dopiero wtedy zwierzyli mi się, że przez pół roku mnie obserwowali, czy ja nie kapuś, skoro nie piję - opowiada beztrunkowy "Pigmej". - To byli fantastyczni, szalenie uczciwi i życzliwi ludzie. Prawie trzydzieści lat nie miałem z nimi kontaktu, po tym czasie zajrzałem po drodze z pielgrzymką. I ja, i oni cieszyliśmy się sobą, jakby tych trzydziestu lat nie było.

W górach bliżej Boga

To też z dzieciństwa, kiedy wieczorem wszyscy w rodzinie klękali i dziękowali Bogu za cały dzień, więc mówi, że religijność wynosi się z domu. A potem każda wyprawa utwierdzała go w przekonaniu, że coś tak cudownego, jak natura, nie mogło powstać samo z siebie i z chaosu.
- Za każdym razem, kiedy jestem w górach, mam poczucie, że jestem bliżej Boga - mówi bez skrępowania w czasach, kiedy wyznanie wiary może być uznane za zaściankowość i ciemnogród.

Ten pierwszy krzyż na Tarnicy pamiętać będą mu wszystkie bieszczadzkie górołazy. I to, że rozhuśtał turystycznie Staromieście rzeszowskie, dzielnicę starych ludzi, przez demografię skazaną na niebyt. Skumał się z dwoma księżmi, założyli Katolicki Klub Turystyczny, wyciągnęli na piesze wycieczki miejscowych emerytów i rencistów, a ci pociągnęli za sobą wnuczki. I kiedy już w kilkadziesiąt osób miotali się turystycznie po okolicy, ktoś im przypomniał, że przecież nigdy nie starali się i nigdy nie otrzymali zgody na określenie "katolicki" w nazwie klubu. To "Pigmej" zebrał się na odwagę, poszedł do bpa Kazimierza Górnego i prosił o zalegalizowanie tej samowoli.

- Pobłogosławił z entuzjazmem, więc teraz chodzimy po górach i pływamy legalnie "po katolicku" - zapewnia "Pigmej".
Wstręt do przemocy i agresji też wyniósł z dzieciństwa. Dzieciństwo spędził przecież w Laszkach, które deptali napierw Sowieci, potem Niemcy, a na końcu terroryzowały grupy banderowców. Wcześniej Rusini i Lachy żyli tu pospołu bez konfliktów, wojna zmieniła wszystko. Naoglądał się tego, wciąż w nim to siedzi, mówić o tym nie bardzo chce, a jak już mówi, to gaśnie w nim ten entuzjazm, który rozpala w nim każdy temat turystyczny. Wyrzuci z siebie kilka słów o tamtych strasznych czasach i agresji się od tego czasu boi. I jeszcze - jakby to było wczoraj - pamięta ojca, wojskowego, który w pierwszych dniach września dostał powołanie, ruszył w nieznane natychmiast, nawet nie było kiedy się serdecznie pożegnać przed podróżą ojca w nieznane i być może na zawsze, bo przecież to wojna.

I pamięta, jak ojciec wracał z wojennej tułaczki - zarośnięty dziad, sunący chwiejnie przez pola w kierunku domu. To właśnie agresja i przemoc zrobiły z jego ojca, z jego Laszek, z sąsiadów, przyjaciół i znajomych.

Jest po co żyć

Żałuje czegoś w życiu? A żałuje, że nie jest już młody.
- Pięknie przeżyłem swój czas, choć okres wojny nie był łatwy - próbuje "rachunku sumienia". - Nie bardzo mam czego w życiu żałować, przede wszystkim spotkałem wspaniałych ludzi, którzy mi pomogli, przyjęli do swojego grona. Czuję, że jestem im potrzebny i ja bez nich też bym nie żył. I to jest piękne.
Osiemdziesiątka bije - podkreśla, ale on ma przecież niezrealizowane marzenia. Jedno takie szczególne: żeby w tym turystycznym zapamiętaniu wybrać się kiedyś do swoich "pigmejskich" braci w Afryce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24