Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Byłem obywatelem wirtualnego państwa

Norbert Ziętal
Przez kilka tygodni reporter Nowin sprawdzał, jak się żyje w królestwie Scholandii, państwie istniejącym tylko w internecie.

Na początku było fajnie. Państwo napełniło do syta mój brzuch i jeszcze dało 200 arminów na urządzenie się. Ale skończyłem marnie i to dość szybko.

Scholandia to najstarsze polskie państwo istniejące tylko w internecie. Działa od 2002 r. Łatwo zostać jego mieszkańcem. Wystarczy się zarejestrować. Można podać dane prawdziwe lub całkiem zmyślone. Ważne, aby mieć konto e-mail i numer na gadu - gadu, bo tylko w ten sposób kontaktują się mieszkańcy.

Imię podaję prawdziwe, nazwisko zmyślam. Dostaję paszport z hasłem i już mogę się wprowadzać. Wynajmuję przytulne mieszkano w miejskiej kamienicy w mieście Kanikograd.

Król do mnie napisał

Królestwo Scholandii - www.scholandia.org

Okolicznościowym e-mailem wita mnie sam król Scholandii - Jego Wysokość Armin Friderik.

- Z pewnością zamieszkał Pan tu po to, by aktywnie w czymś uczestniczyć - zgaduje król i proponuje wsparcie wachlarza ministerstw, centrów informacji, prefektów i burmistrzów. Na powitanie daje mi w prezencie 200 arminów, czyli miejscowych pieniędzy i 100 jednostek zdrowia.

Okazuje się, że Scholandia nie jest demokracją dla wszystkich. Nie każdy może być jej obywatelem. Nie mylić z mieszkańcem, bo to mogą wszyscy internauci. To kraj ludzi wykształconych. Ustawa o nabyciu obywatelstwa Królestwa Scholandii wyraźnie mówi - aby zostać pełnoprawnym obywatelem trzeba mieć maturę. Taką scholandzką oczywiście. Aby ją zdać, należy pójść do Liceum Książąt Szwabii. Po maturze można iść na studia, a po nich zostać nawet naukowcem.

- Polecam darmowe studia na Królewskim Uniwersytecie Scholandzkim - radzi król.

Restauracja z widokiem na morze

Wirtualne państwa zyskują coraz większą popularność. W polskim internecie jest ich kilkanaście. Na świecie furorę robi amerykański Second Life. Tam fikcja przeplata się z realnym życiem. Grafika 3D sprawia, że czujemy się jak w filmie. Można iść do dyskoteki, na film, nawet poderwać dziewczynę. Walutę w Second Life można wymienić na autentyczne dolary. Jest możliwość prawdziwej pracy i zarabiania autentycznych pieniędzy, np. projektując ubrania dla innych graczy. Niektórzy dzięki Second Life dorobili się tysięcy dolarów. To wirtualne państwo jest poważnie traktowane przez biznes. Lokują się tu największe firmy odzieżowe, handlowe itp. Dla nich to doskonały sposób prowadzenia badań rynkowych. Agencja informacyjna Reuters wydelegowała jednego pracownika, który całe dnie spędza w Second Life i tworzy autentyczny serwis informacyjny z życia tej strony.

Na razie nie chce mi się uczyć. Przecież mam kupę kasy. Na początek opłacam czynsz za trzy tygodnie z góry.

- Jako jedyne państwo internetowe staramy się być pełną symulacją życia realnego - tłucze mi do głowy król.

Jestem wprawdzie najedzony do syta, ale okazuje się, że mój brzuch zapełniony jest zwykłym hipermarketowym jedzeniem. Ktoś, kto odżywia się w ten sposób, nie ma ani jednego punktu prestiżu. Aby zdobyć uznanie, trzeba bywać w lokalach. A to kosztuje więcej niż napchanie brzucha marketowymi produktami.

Wybieram restaurację Ilios na wyspie Agios Paulos. Serwują w niej dania greckie i inselijskie. Za ta ostatnią kuchnią wprost przepadam, bo jakoś tak ładnie brzmi. Z tarasu, na którym są restauracyjne stoliki, rozciąga się piękny widok na morze. W realu nigdy by mnie nie było stać na takie luksusy.

Rozsiadam się i zamawiam apetycznie wyglądające Tiropitakie, czyli małe ciasteczka z serem Galazios. Ten ser wyrabiany jest tylko na wyspie Agios Paulos. Płacę 2,4 armina. Nie tylko jestem najedzony, lecz również o jedną jednostkę poprawia się moje zdrowie i rośnie mój prestiż. Również o jedną jednostkę. Mam jeszcze ochotę na inselijską ośmiornicę w czerwonym winie, ale szkoda mi arminów. Przecież jeszcze tyle przyjemności przede mną.

Płacę rachunek i szok. Okazuje się, że fiskus jest wszędzie. Od moich tiropitakiów od razu nalicza sobie kilka procent podatku.

Kasa się kończy...

Najważniejsza sprawa w Scholandii to jedzenie. Za mieszkanie można nie płacić. Najwyżej zostanie się bezdomnym. Ale jeść trzeba regularnie. Kto nie je, ten choruje, a nawet umiera.

- Jeden dzień bez jedzenia to utrata trzech jednostek zdrowia. Jeżeli stan zdrowia obywatela spadnie poniżej 70 jednostek to system wysyła e-maila ostrzegającego o pogarszającym się stanie zdrowia - przestrzega król.

Obywatel ze zdrowiem poniżej 60 jednostek trafia do szpitala. A służba zdrowia w Scholandii jest płatna i droga. Scholandczyk ze zdrowiem poniżej 30 jednostek ląduje na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. Potem zostaje już tylko wirtualny cmentarz.

Moje arminowe konto szybko topnieje. Aby zarabiać trzeba pracować, aby pracować trzeba mieć wykształcenie i być obywatelem. A więc muszę zdać maturę, czyli odpowiedzieć na 10 pytań z historii, kultury i polityki scholandzkiej. Wysyłam e-maila z odpowiedziami i pełen nerwów czekam. Trochę ściągałem, ale mam nadzieję, że nie zauważyli.

Dla ludzi z wyobraźnią

- Matura została zaliczona - informuje mnie po kilku dniach Jerzy Gołowanow.
No to do roboty. Podobno ofert jest mnóstwo, można przebierać do woli. Najwięcej dla osób znających język internetowy HTML, czyli nie dla mnie, i dla... dziennikarzy. Działa kilka gazet, głównie piszących o Scholandii. Jest stacja radiowa.

Autentyczna - audycji można słuchać w internecie. Można zostać żołnierzem, ale trzeba skończyć studia. Bez studiów można za to być burmistrzem lub prefektem. Zgłaszam się na prefekta.

Aby być Scholandczykiem, trzeba mieć bujną wyobraźnię. Kto jej nie ma, nie zrozumie idei wirtualnego państwa.

Afery jak w prawdziwym świecie

Najwięcej ciekawych informacji, szczególnie z drugiego obiegu, można znaleźć na listach dyskusyjnych. Scholandczycy donoszą w nich o aferach. Bo i tutaj zdarzają się różne przekręty. Najwięcej przy obrocie nieruchomościami. W grudniu zostałem zasypany e-mailami od rozżalonego Scholandczyka, którzy twierdził, że ktoś zgarnął jego spadek. Ktoś inny zapłacił za ładną działeczkę, ale nie został jej właścicielem.

Dość mam afer, dlatego, aby odetchnąć, idę na piwo. W supermaerkecie małe jasne kosztuje tylko 12 iwonek, czyli scholandzkich groszy. Ale ja mam gest. Za 7,2 armina kupuję 40-litrową beczkę markowego Sankt Urlich. Tylko nie wiem, jak zaprosić gości na imprezkę.

W Scholandii najbardziej podoba mi się, że można wziąć sobie urlop od państwa. Wtedy przez kilkanaście dni można w ogóle nie wchodzić na stronę.

Ale dowiedziałem się o tym za późno.

Nie byłem w Scholandii przez dwa tygodnie. Najpierw dostałem ponaglenia o zapłatę czynszu, później nakaz eksmisji. Po kilku dniach zasiliłem grono bezdomnych. Podupadłem na zdrowiu. Ale, o dziwo, nie znalazłem się w żadnym szpitalu, nie było mnie na OIOM-ie. Z przerażeniem chcę zaglądnąć na cmentarz.
Na szczęście nie otwiera się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24