MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Demkowiczowie zmieniają Bieszczady. Nagrodzono ich godłem "Teraz Polska"

Dorota Mękarska
Dorota Mękarska
Magda i Janusz Demkowiczowie na pozór stworzyli swój świat z niczego. Wydawałoby się, że mieli tylko otwarte głowy, chęci do pracy i zdrowe ręce, ale natrafili w życiu na ludzi, którzy stali się ich podporą. Doszła do tego jeszcze odrobina szczęścia. To cały ich przepis na sukces.

Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe otrzymały godło „Teraz Polska” w 34 edycji konkursu na najlepsze produkty i usługi.

Demkowiczowie pochodzą z Podkarpacia. Magda urodziła się w Brzozowie, a Janusz w Sanoku. Poznali się w szkole. Chodzili do Liceum Ogólnokształcącego w Lesku. Połączyła ich pasja do gór. Zaiskrzyło między nimi w czasach szkolnych i są razem już ponad 30 lat.

Pod koniec szkoły ukończyli oboje kurs przewodnicki i zyskali kwalifikacje do oprowadzania grup zorganizowanych w Bieszczadach. Tym zajmowali się przez jakiś czas, ale gdy Magda zaczęła studiować teatrologię w Toruniu, Janusz rozpoczął naukę na kierunku dyrygentura chóralna w Bydgoszczy. Od najmłodszych lat kochał muzykę, ale nie uczęszczał do szkoły muzycznej, tylko uczył się prywatnie. Już w szkole podstawowej grał w kilku zespołach.

- Muzyka to było całe moje życie - wspomina. - Jego rytm wyznaczały próby, które odbywały się w poniedziałki i czwartki. To były dla mnie najważniejsze terminy. Naszym mentorem był wówczas Waldek Kordyaczny, który choć starszy od nas, grał z nami w zespole.

Tołhaje zawojowali Polskę

W czasie studiów powstał słynny zespół Tołhaje, który istnieje do dzisiaj, a stuknie mu niebawem 25 lat. Grali w nim muzycy pochodzący z Podkarpacia. Tołhaje wypłynęli na szerokie wody niejako za sprawą Magdy, która w tajemnicy wysłała kasetę z nagraniami zespołu na konkurs Festiwalu Folkowego „Nowa Tradycja”.

- Zadzwoniła do mnie Małgosia Jędruch, organizator festiwalu Nowa Tradycja, i mówi mi, że serdecznie gratuluje. Nie wiedziałem, o co chodzi, a Magda na to: no, wysłałam wam płytę - śmieje się Janusz.

Ruch okazał się strzałem w dziesiątkę, bo nieznany szerszej publiczności zespół z Bieszczadów uzyskał podczas festiwalu II nagrodę, choć praktycznie była ona pierwsza, gdyż Grand Prix wówczas nie przyznano. Publiczność zareagowała fantastycznie, bo takiego zjawiska jak Tołhaje do tej pory na polskiej scenie folkowej nie było.

- W nagrodę otrzymaliśmy możliwość sesji w studiu S4. Dzisiaj bardzo dobrych studiów jest w Polsce wiele, ale kiedyś S4 było jak świątynia. Czuliśmy się, jakbyśmy weszli do jakiejś katedry. Nagraliśmy płytę, która została świetnie przyjęta i stała się najlepszą płytą folkową w Polsce - przypomina Janusz.

Tołhaje zaczęli grać koncerty nie tylko w kraju, ale w całej Europie, na największych festiwalach, a nazwiska członków zespołu stały się sławne w polskim świecie muzycznym. Niektórzy z nich do dzisiaj grają w topowych grupach.

Wiwat kolego!

Młodzi ludzie zaczęli łączyć muzyczną pasję Janusza z wymogami pracy przewodnickiej. Wciąż jeździli z wycieczkami i pokazywali turystom Bieszczady. Wtedy zakochali się w starych, drewnianych chałupach. Autorytetem stał się dla nich Aleksy Wójcik, który jako pierwszy zaczął przenosić rozpadające się stare domy w miejsca, gdzie znowu cieszyły oczy.

Pewnego razu, podczas wizyty w sanockim skansenie, Janusz zwierzył się znajomemu, że chciałby mieć taki dom. Ten od razu wskazał mu odpowiedni budynek. Chodziło o drewnianą chałupę w Zagórzu. Sprzedawał ją emerytowany nauczyciel Technikum Leśnego w Lesku.

- Poszedłem do niego i mówię, że chciałbym ten dom kupić, a on na to „Wiwat kolego, Ty jesteś nauczycielem, ja też. Zabieraj”. A ja na to, że nie mam nawet 200 zł - śmieje się Janusz. - Usłyszałem: nieważne, będziesz mi płacił w ratach.

Demkowiczowie zmieniają Bieszczady. Nagrodzono ich godłem
archiwum rodziny

Bieszczady to skrzynia posagowa

W tym czasie Magda i Janusz pracowali już jako nauczyciele. Wrócili na Podkarpacie, bo nigdy nie myśleli o tym, by zostać w dużym mieście.

- Nie mieliśmy takiej pokusy, bo widzieliśmy w naszych rodzinnych stronach możliwości ułożenia sobie życia - mówi mężczyzna. - Powtarzam zawsze, że tutaj już wszystko jest. Nie musimy tworzyć nowego budownictwa, jadła, kultury. Porównuję to do skrzyni, w której zgromadzone jest całe bogactwo.

Rzeczywistość jednak skrzeczała. On pracował jako nauczyciel muzyki w prawie wszystkich szkołach w okolicy, a Magda uczyła w Uhercach Mineralnych. Z nauczycielskich pensyjek ciężko było w tamtych czasach odłożyć pieniądze na dom, nawet na starą, drewnianą chałupę.

- Zarabialiśmy po 800 zł. To były nasze pierwsze pieniądze i za to trzeba było żyć - o trudnych początkach mówi nasz rozmówca.

Pracowali w szkołach, jeździli z wycieczkami, Janusz grał i na dodatek zaczęli przenosić chałupę do Orelca, gdzie rodzice Magdy podarowali im sporą działkę. Wszystko w jednym czasie. Pomagała im fascynacja miejscową kulturą.

Magda rozwija tę myśl szerzej. - Dziedzictwo przyrodniczo-kulturowe to było to, co nas najbardziej interesowało - podkreśla kobieta. - Chcieliśmy sięgać do tradycji regionu, by tę wiedzę przekazywać tym, którzy do nas przyjeżdżają, by tworzyć turystykę doznaniową, czyli taką, która pozwala doświadczać nowych miejsc wszystkimi zmysłami, poprzez smak, kulturę i naturę.

Tę filozofię małżonkowie starali się realizować w Zagrodzie Magija w Orelcu, bo taką nazwę otrzymało ich siedlisko.

Zagroda Magija mekką muzyków

Zagroda szybko stała się mekką muzyków i artystów. Pierwsi z nich zaczęli w Orelcu organizować warsztaty dla młodych muzyków, a znani wykonawcy pracowali tu w ciszy i w kontakcie z naturą, nagrywając materiał muzyczny. Nie brakowało gości z pierwszych stron gazet i ogólnie z tzw. świecznika.

- To była dla nas niezwykle interesująca i inspirująca przygoda - Magda bardzo pozytywnie ocenia ten okres w życiu.

Nigdy też nie zawiedli się na swoich gościach, którzy potrafili docenić filozofię tego miejsca.

- Do zagrody przyjeżdżali ludzie, którzy właśnie takiego wypoczynku szukali, a jeśli zdarzył się ktoś, kto tak naprawdę nie wiedział, gdzie przybył, to po trzech dniach mógł ochłonąć i wejść w nasz rytm - mówi Magda. - W zagrodzie celowo nie było telewizji, natomiast był nacisk na to, by spędzać razem czas, przeczytać książkę, zająć głowę robieniem czegoś innego niż codziennie. Służyło temu rękodzieło, warsztaty ginących zawodów, dyskusje, ruska bania i piwniczka z domowymi nalewkami.

- Zawsze chcieliśmy stworzyć miejsce, do którego zmierza się po „coś”, a nie „dokądś”. Jeśli wybór pada na „dokądś”, to jesteśmy na przegranej pozycji, bo z Warszawy nadal jedzie się do nas 5 godzin, a przez ten czas można być w każdym miejscu w Europie. Musimy tworzyć markę, która przyciągnie ludzi. To jest nasze zamierzone działanie. Patrzymy, co dzieje się w Europie, dużo podróżujemy i obserwujemy przez internet. Wszystko, co staramy się tworzyć, jest po to, by ludzie chcieli przyjechać do nas po „coś” - dodaje Janusz.

Demkowiczowie zmieniają Bieszczady. Nagrodzono ich godłem
archiwum rodziny

Magda i Janusz idą do Polskich Linii Kolejowych

Po szczęśliwych latach w Zagrodzie Magija skończył się czas mieszkania w drewnianej chacie, bo na horyzoncie pojawiły się drezyny rowerowe.

- Kręci nas działanie i wymyślanie - opowiada Magda. - Ten proces jest jednak długi i energochłonny. To są setki przepracowanych godzin, rozmów, jazdy. Bardzo ważny jest dla nas też aspekt przekazywania wiedzy o historii i tradycji, może dlatego, że byliśmy nauczycielami. Z tego powodu nie podchodzimy do naszych działań, że to jest „nasze”. Zawsze bardzo szeroko to traktujemy, z myślą o całym regionie.

Myśl o drezynach nie spadła małżonkom z jasnego nieba.

- Drezynowanie jest bardzo modne w Europie Zachodniej - podkreśla Janusz. - Natomiast my mieliśmy od wielu lat nieużywaną starą, historyczną linię kolejową 108. Poszliśmy z tym do Polskich Linii Kolejowych.

Nasi rozmówcy zgodnie podkreślają, że gdyby nie przychylność PLK, gminy Olszanica i wielu innych partnerów, to sami niewiele by wskórali. Nie jest to z ich strony wyłącznie kurtuazja, bo po latach pracy wiedzą, że nie można działać w pojedynkę, a w branży turystycznej jest to szczególnie ważne, bo stanowi ona sieć naczyń połączonych. To łańcuszek instytucji, przewodników i biur podróży.

- Wierzę w szczerą współpracę. U nas ona naprawdę istnieje - przekonuje Janusz.

Demkowiczowie zmieniają Bieszczady. Nagrodzono ich godłem
archiwum rodziny

W nocy jest czas wolny

W gminie Olszanica, w Uhercach Mineralnych była pusta stacja kolejowa, która należała do samorządu. Gmina organizowała przetarg za przetargiem, by ją zagospodarować, ale te wysiłki spełzały na niczym, bo ruiny nikt nie chciał wziąć. Zdecydowali się na to Demkowiczowie, którzy zagospodarowali stację pod drezyny. Gdy wszystko zaczęło hulać, niektórym usta otworzyły się ze zdumienia.

- Opowiem pewną anegdotkę. Pewnego razu na stację przyszedł człowiek, nie powiedział „dzień dobry” ani „cześć”, porozglądał się, pooglądał wyremontowaną stację i mówi do mnie: też to miałem brać - śmieje się Janusz.

Małżonkowie nie chcą opowiadać o trudach uruchomienia Bieszczadzkich Drezyn Rowerowych, bo uważają, że nie ma co wspominać, ale swego czasu jeden z oficjeli zapytał Janusza wprost, jak to jest, że wysyła mu maile o godz. 3 w nocy.

- A ja tylko wtedy miałem czas, bo jeszcze pracowałem w szkole - przyznaje się mężczyzna. - Nie chcę się przedstawiać za wzór pracowitości, ale to wszystko wzięło się z pracy i współpracy z innymi.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że małżonkowie nie mieli do końca świadomości, na jak duży i skomplikowany projekt się porywają. Magda pierwszy okres funkcjonowania drezyn, kiedy co rusz wyskakiwały jakiejś usterki, nazywa okresem chorób wieku dziecięcego. Dał on im w kość, ale też wiele nauczył. Wykorzystali tę wiedzę, zakładając Bieszczadzką Szkołę Rzemiosła, a teraz ruszając z hulterami, czyli górskimi hulajnogami.

Demkowiczowie zmieniają Bieszczady. Nagrodzono ich godłem
archiwum rodziny

Drezyny i pociągi da się pogodzić

Dzisiaj drezyny cieszą się wielką popularnością. Z drugiej strony nie można zapomnieć, że kolej w regonie musi funkcjonować. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że linia 108 przetrwała w dużej mierze dzięki drezynom, bo to firma Janusza Demkowicza dbała o torowisko przez długie lata wyłączenia jej z użytkowania.

- Wbrew temu, co się czasami mówi, znamy swoje miejsce - Janusz wykłada kawę na ławę. - To nie jest tak, że ja się tu szarogęszę. Gdy zaczęto mówić o powrocie pociągu, zostałem zaproszony do PLK, gdzie usłyszałem konkretną propozycję i pytanie, czy ją akceptuję. Oczywiście, że się zgodziłem. Ruch drezyn jest teraz mocno ograniczony w stosunku do tego, co było 3 lata temu, ale da się to pogodzić.

Konieczność powrotu pociągów wisi jednak nad głowami Magdy i Janusza jak miecz Damoklesa.

- Jak będzie taka potrzeba, to nie ma problemu, ale myślę też, że wszyscy wiedzą, jak dużo dobrego zrobiła ta inicjatywa, bo to nie jest tak, że korzysta z niej mała grupka ludzi, tylko cały region. Zawsze wzbranialiśmy się przed udowadnianiem, że drezyny są bardziej potrzebne niż pociąg, bo mam świadomość, że jestem tu tylko gościem - mówi Janusz.

Odrobina szczęścia przydaje się w życiu

Demkowiczowie w regionie postrzegani są jako ludzie sukcesu. Oni sami uważają, że nie wszystko zawdzięczają sami sobie.

- Złożyło się na to kilka czynników. Pierwszy to, że jesteśmy rodziną i wspieramy się nawzajem - wylicza Magda. - Drugi to ludzie, których spotkaliśmy na swojej drodze. Trafialiśmy naprawdę na fantastyczne osoby. A trzeci to odrobina szczęścia. Zdarzało się na przykład, że nie mieliśmy kompletnie pieniędzy, a trzeba było za coś zapłacić. Nagle okazywało się, że kuzyn, który wrócił z zagranicy, mógł pożyczyć nam pieniądze. To były zbiegi okoliczności, które nam pomagały. Czasami śmiejemy się, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Janusz mówi, że jak mieliśmy pomysł, to wskakiwaliśmy do basenu, nie patrząc, czy jest tam woda. Zaczynaliśmy też w spokojniejszych czasach, bo dopiero potem przyszła pandemia, a później wojna na Ukrainie. To też było nasze szczęście.

Oboje mają przeświadczenie, że jakiś wewnętrzny czujnik bronił ich przed „ładowaniem” się w niepewne przedsięwzięcia. Zrezygnowali np. z budowy dużego planetarium w Uhercach. Zaraz potem nastała pandemia. Pomysł jednak cały czas w nich kiełkuje, ale muszą być do niego całkowicie przekonani.

- Może trudno w to uwierzyć, ale każdy projekt rozpatrujemy, czy będzie OK. Oczywiście, czynnik biznesowy istnieje, ale nie jest najważniejszy - podkreśla Janusz. - Żadnej rzeczy nie zrobiliśmy wyłącznie dla pieniędzy. To mogę powiedzieć z całkowitą odpowiedzialnością.

Nie mówią sobie jeszcze „stop”, ale w tej chwili skoncentrowali się na wychodzeniu z „okresu chorób dziecięcych”.

- Musieliśmy to wszystko przeżyć na własnej skórze - przyznaje Janusz. - Jak czasami sobie to wspominamy, to kładziemy się ze śmiechu po podłodze.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Gadżety i ceny oficjalnego sklepu Euro 2024

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24