Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak złapać kłusownika? Najlepiej na gorącym uczynku

Andrzej Plęs
W sklepach ryb w bród, a ludzie wciąż wypuszczają się nad wodę, żeby brać, co nie ich.
W sklepach ryb w bród, a ludzie wciąż wypuszczają się nad wodę, żeby brać, co nie ich. Andrzej Banaś
Na wontony, na żaka, na podrywkę, elektryczną wędką albo po prostu - prądem. Najbardziej okrutni trują pędami orzecha włoskiego, kasztanowca, powojnika, albo łapią „na kosę”. Tak „łowią” ryby kłusownicy.

Przed Bożym Narodzeniem popyt na ryby rósł, to i nasiliło się rybackie kłusownictwo. Choć o każdej porze roku na Sanie, na lubaczowskich stawach, na solińskim zalewie i wszędzie, gdzie jest ryba, można spotkać wodnych kłusowników.

Polowanie na kłusowników

Jan Jarema, komendant posterunku Państwowej Straży Rybackiej w Przemyślu, mówi, że jego podwładni mieli urwanie głowy, kiedy na ich terenie ruszyła fala budowy i remontu dróg. Co rusz dostawali sygnały, na ogół od zatroskanych wędkarzy, że z kładki albo mostu nad budowanym lub remontowanym szlakiem drogowym zwisają kable elektryczne, a ich zakończenia tkwią w wodzie. Przypadek? Niedopatrzenie?

- Raz po zgłoszeniu pojechaliśmy na most, na moście agregat - opowiada. - Włączony, choć kable od niego odpięte. Druty wiszą z mostu, końcówki w wodzie. Pytamy budowlańców, po co to i kto to zrobił. Mówią, że oni tylko w ten sposób spuszczają napoje facetowi, który poniżej pracuje w koparce. Pytamy, gdzie majster. Mówią, że w koparce. I tylko nie byli w stanie wytłumaczyć, dlaczego druty na drugim końcu podpięte były do kilkumetrowego stalowego pręta.

Na Podkarpaciu najpopularniejsza jest podrywka. Sieć rozpięta na pałąku, umocowana na wysięgniku. Można łapać z brzegu i z wody. Legalna dla wędkarzy z uprawnieniami, o ile nie przekracza określonych przepisami rozmiarów, ale te stosowane przez kłusowników mają rozpiętość nawet 3 i więcej metrów. Wpada wszystko, małe i duże, wymiarowe i nie. Szczególnie przydatna w okresie i w miejscach tarła, kiedy ogłupiała ryba tkwi, nie ucieka.

Zbrodnią na naturze jest łapanie „na kosę”. Jakby wędka, na końcu żyłki ma jednak nie haczyk czy kotwiczkę, lecz zaostrzone widełki o czterech ostrzach. Rzuca się jak spinningiem, ale haracze to i kaleczy wszystko po drodze. Porozdzierane ryby wypływają do góry brzuchami. Szczególnie w porze zimowej i w miejscu gromadzenia się ryb.

Nowością są elektryczne wędki. Ściślej mówiąc, wyglądają jak wędki, ale zamiast żyłki jest kabelek, a zamiast przynęty - metalowa obręcz. Prąd o odpowiednim natężeniu paraliżuje każde stworzenie, ryby idą do urządzenia jak opiłki żelaza do magnesu, bezwolnie miotają się jak w amoku. A po „podkręceniu” natężenia - trupem kładzie się wszystko wokół. Każdy może sobie taką kupić na Allegro za kilkaset złotych. Albo zrobić.

Jarema przydybał takiego w łódce koło Babic. Zwykła wędka, przetwornica, akumulator wymontowany z samochodu. Ryby lazły jak zaklęte.

Jeszcze w latach 90. Jarema łapał kłusowników, którzy przyjeżdżali do nas ze Śląska. Z laskami dynamitu. W okolicach Dubiecka na Sanie zdybał grupę takich, którzy kłusowali na „oścień i światło”. Na łódkę nocą zabiera się samochodowy akumulator, szperacz samochodowy i coś w rodzaju wideł o kilku ostrzach. Snop silnego światła w wodę i wali się ościeniem we wszystko, co większe pokaże się w strumieniu światła.

Kłusownicze mafie

Rzadko kłusownik idzie na łów w pojedynkę. Za duże ryzyko wpadki.

- Działają na ogół w zorganizowanych grupach - tłumaczy Jarema. - A nowoczesne środki komunikacji bardzo im w tym pomagają. We wsi na drogach dojazdowych stoją czujki i jeśli tylko zobaczą wóz straży rybackiej, telefonicznie ostrzegają tych, którzy są na wodzie.

Tomasz Gwizdak, który dowodzi posterunkiem PSR w Krośnie, wiele razy doświadczał sytuacji z kłusownikami.

- Dostaliśmy sygnał, że kłusują na odcinku specjalnym Sanu - opowiada. - Już dojeżdżając na miejsce, zobaczyliśmy człowieka, który zbiegał z pagórka w kierunku wody. Jasne było, jaka jest jego rola. Brakło nam kilku metrów, żeby ich dopaść; porzucili złowione ryby, ale zdążyli uciec.

Nie zawsze udaje się uciec i czujki nie zawsze pomagają. Jarema pamięta sytuację, jak tropili kłusowników, posuwając się zaroślami wzdłuż brzegu. Takiego jednego zaskoczyli kompletnie.

- Właśnie odebrał telefon, zobaczył nas i zrezygnowany rzucił do słuchawki: „a teraz to już do d...y” - wspomina.

Najważniejsze: złapać na gorącym uczynku. Czasem godzinami i po nocach trzeba leżeć w przybrzeżnych krzakach i czekać, aż przyjdą, coś złowią. Musi być dowód, bo inaczej wyłgają się przed sądem albo prokuratura umorzy. Co i tak nader często się zdarza, bo „niska szkodliwość społeczna czynu”. Albo - jak w przypadku jednego z prokuratorów - umorzono, bo prokurator znalazł unijną dyrektywę, że panowie są niewinni, bo wyciągali z wody śnięte ryby, a za to nic nie grozi.

Kłusują czasem z biedy, żeby rodzina miała co do garnka włożyć. Czasem z rodzinnej tradycji, bo „pradziadek tu łowił, dziadek łowił, ojciec łowił i nikomu to nie przeszkadzało”. Trudno wytłumaczyć, że państwowe, to nie jest niczyje. Czasem łowią dla zarobku: na targu pójdzie albo zaprzyjaźniona smażalnia kupi, bo śmiesznie tanio.

A czasem dla adrenaliny. Gwizdak natknął się na takich, którzy łowili bez uprawnień. Jednemu i drugiemu wlepił po trzy stówy mandatu, na trzeciego dowodu nie miał, ale i ten poprosił o mandat. I jeszcze dla czwartego, który znad wody odszedł na chwilę, nie było go na miejscu.

- Chcieli się kolegom z pracy pochwalić, że dostali mandat za kłusownictwo - dodaje.

Ryzyko zawodowe

Mówią, że na wodzie najbardziej niebezpieczny jest alkohol. Człowiek sam w sobie też, ale człowiek podlany wódką to mieszanka nieobliczalna. Nieraz trafiali na pijanego wędkarza, który witał ich serdecznie, ale zaczynał się mocno irytować, kiedy poproszono go o kartę wędkarską.

- Nie da się przewidzieć reakcji - podkreśla Andrzej Błażej, komendant posterunku PSR w Rzeszowie. - A taki człowiek ma zwykle przy sobie nóż, jak to wędkarz. Może być agresywny, równie dobrze może zacząć uciekać, co zaatakować.

Częściej - na szczęście - uciekają, niż atakują. Jak młody człowiek, którego przydybali na Wisłoce w Kamienicy Górnej. Wczesna wiosna była, ziąb jeszcze, woda też zimna, człowiek na widok strażników rzucił, co miał przy sobie, tylko plecaka nie zdążył zrzucić - i z tym plecakiem wskoczył do wody. I jeszcze w gumofilcach i ortalionowej kurtce.

I ruszył w kierunku przeciwległego brzegu rzeki. Niewygodnie mu było z plecakiem na grzbiecie, to go zrzucił, plecak poszedł na dno. I kiedy człowiek był już blisko celu, dostrzegł, że na tym brzegu czeka drugi patrol strażników. To zawrócił. Dopłynął do łachy piachu na środku rzeki i tam sobie usiadł.

A na brzegach czekały dwa patrole strażników, policja. I karetka pogotowia. Jakby uciekinier zaczął się topić, wpadł w hipotermię albo na okoliczność podobnych nieszczęść. Do tego cała wieś zleciała się na brzeg, bo kupa mundurowych, więc coś się dzieje. I kiedy już człowieka wygarnięto z wysepki, rzucił z uśmiechem: „ale zrobiłem widowisko”.

Jeśli wybierają ucieczkę, próbują zacierać ślady.

- Przepalają żyłki, co zdążą - wrzucają do rzeki, byle pozbyć się „dowodów zbrodni” - wyjaśnia Robert Piechota, komendant posterunku PSR w Tarnobrzegu.

A czasem bywa rzeczywiście niebezpiecznie. Piechota opowiada przypadek, kiedy pojechał „na zgłoszenie” w powiecie mieleckim. Teren zalewowy, Wisła wyszła z brzegów, a ryba za nią. Miejscowi wiedzieli, gdzie w takiej sytuacji rozstawić sieci. W wiosce zablokował patrolowi drogę ciągnik, już było wiadomo, że łagodnie nie będzie.

Objechali go łagodnie, ale ciągnik ruszył za nimi, polami, na skróty. Wjechał im niemal w maskę na polnej drodze, trzeba było się zatrzymać. Jeden wyskoczył z ciągnika z kosą, drugi z siekierą, nagle pół wsi się zleciało i zachowywało się, jakby było żądne krwi. Trzeba było wezwać policję.

Na stawach w Wilczej Woli patrol natknął się nocą na grupę. Strażników dwóch, ich kilkunastu, każdy w rękach widły, cienie nieludzie, twarzy nie widać. I nie wiadomo - kiedy i od którego dostanie się w plecy.

- W takich sytuacjach na ogół wystarczy, jak pokażemy kaburę z bronią - mówi Błażej. - Choć nie zawsze wystarczy.

Jarema dodaje, że czasem bywa nawet zabawnie. Kiedyś nad wodą natknął się na „nielegalnego”, ten rzucił się do ucieczki, strażnik za nim.

- Trafiłem na jakiegoś maratończyka, jakiegoś członka ludowego zespołu sportowego, bo biegł i nie ustawał - opowiada. - Gotów byłem zrezygnować, kiedy on nagle się zatrzymał. Doszedłem do niego, a on wypalił: „dla stówy mandatu nie będę się męczył”.

On i jego koledzy nie mogą się nadziwić: w sklepach ryb w bród, a ludzie wciąż wypuszczają się nad wodę, żeby brać, co nie ich. Dla zysku, z biedy, dla sportu, bo taka tradycja rodzinna, bo nie rozumieją, że to nie jest niczyje?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24