Nie mogę napisać, że jesteś wiejskim głupkiem, bo ludzie pomyślą, że swoich rozmówców nie szanuję - bronię się, siedząc przy stoliku maleńkiej jadalni, do której wchodzi się niemal prosto z klatki schodowej. Oczy mam trochę rozbiegane, bo na ścianach wiszą cuda, dobrze oddające zamiłowanie gospodarza do kultury ludowej. Malowana drewniana okiennica, zadumane świątki i metalowe drzwiczki z wiejskiego pieca. Ładne.
- Misterna robota kowala - mówi Aleksander Bielenda. - A wiejski głupek to dla mnie postać niezwykła, z którą się utożsamiam. Taki status miały w środowiskach wiejskich osoby chore psychicznie, które postrzegano jako trochę szalone, ale nieszkodliwe, i nie robiono im zazwyczaj krzywdy. Taki tytuł będzie pasował - zapewnia mnie absolwent nauk politycznych Uniwersytetu Śląskiego, charyzmatyczny nauczyciel historii w szkole w Lubeni, założyciel amatorskich teatrów i pierwszego w Polsce Muzeum Strachów Polnych, odkrywca, etnograf i autor pięciu książek.
- Urodziłem się w Lubaczowie - opowiada. - Mieszkałem tam do 7. roku życia. Właściwie w centrum, pomiędzy cerkwią a katedrą. Tam upłynęło moje dzieciństwo. Rodzice byli zajęci pracą, więc my z bratem Markiem (2 lata starszy) i całą czeredą dzieciaków mieliśmy dużo swobody.
To był tygiel wielu kultur i narodów, a wiadomo, w takim właśnie rodzą się niezwykłe osobowości. - W naszym domu mieszkała Ukrainka, którą skrycie mój ojciec, chociaż partyjniak, chronił. W roku 57 mordy dokonywane przez UPA były jeszcze świeże. Ukrainka zabierała mnie i brata do lasa, pod Horyniec. Takich grzybów, jakie z nią znajdowaliśmy, to już nigdy potem. Jeden kozak starczał na kolację dla całej rodziny. Mieszkali u nas też Cyganie. Pamiętam ich śpiewanie. W tym rosłem.
Syn komunisty z kropidłem
Był jeszcze pogrzeb sowy. Pod katedrą rosło drzewo. Spadła z niego martwa sowa.
- Mój brat, który był typem przywódcy, ubrał komeżkę, wziął kropidło, a wszystkim dzieciom kazał się elegancko ubrać. A było nas z 15-20 dzieciaków. Położyliśmy sowę na desce i śpiewając, szliśmy za Markiem przez pół Lubaczowa. Ludzie się zatrzymywali. Ktoś mamie dawał znać, że syn komunisty z kropidłem na czele konduktu idzie. Muszę kiedyś o tym nakręcić film - zamyśla się Bielenda.
Doświadczenie teatralne i filmowe ma. Zakładał teatry amatorskie w Lubeni, Czudcu i Rzeszowie. Występował jako aktor. Film z jego udziałem - "Ziemialekkąbędzie" z 2010 roku, w reżyserii Grzegorza Dębowskiego - zdobył Grand Prix i nagrodę publiczności na festiwalu w irlandzkim Dublinie. Zagrał także w "Ostatnim dniu" Grzegorza Jaroszuka.
- Mój brat kochał zwierzęta - wraca myślami do dzieciństwa nasz gospodarz. Obok niego też kręci się pies. 9-letni brązoworudy mieszaniec, z jakąś częścią krwi rottweilera. - Geniusz go nazwałem. Po mnie - śmieje się Bielenda i dodaje, że z psem wychodzi kilka razy dziennie na spacery. Lubią chodzić. I on, i Geniusz. W końcu właściciel i pies często się do siebie upodabniają. Nawet ten rudy kolor...
- Dzieci nazywały mnie rudzielcem, czego nie znosiłem. Pierwszą i drugą klasę skończyłem w Lubaczowie, trzecią i czwarta - w Nowym Sączu, a piątą zacząłem w Rzeszowie, gdzie ostatecznie przenieśli się moi rodzice. I od razu zaczęły się problemy. W szóstej klasie zostawili mnie, bo uderzyłem nauczycielkę. Nazwała mnie rudzielcem, a ja wpadłem w jakiś amok. Za to zachowanie pokutowałem aż do ósmej klasy. Dali mnie do wyrównawczej, razem z uczniami, którzy mieli trafić do Ochotniczych Hufców Pracy. Egzamin do Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu zdawałem w tajemnicy. Pamiętam do dziś, jak pod koniec szkoły nauczyciel zrobił nam quiz. A mój dom był pełen książek. Mnóstwo czytałem, dużo wiedziałem. Quiz rozwiązałem tak, że osłupiały nauczyciel stwierdził: "Oj, Bielenda, w tej szkole to cię nie doceniono".
I w jego życiu pojawiła się Lubenia
W Jarosławiu trafił na - jak mówi - geniusza pedagogicznego - prof. Annę Jenke. - Uczyła języka polskiego. Imponowała wiedzą, niesamowitą cierpliwością, podejściem do nas. Nie dziwię się, że ludzie pragnęli, by uczynić ją błogosławioną. Wychwyciła moje tendencje do wierszy, do pisania, wspierała, bo i tam, jak to buntownik, miałem często pod górkę. Był także wspaniały prof. Śliwiński od malarstwa i jeszcze Janina Żelechowska, nauczycielka w studium w Krośnie, gdzie uczyłem się przez rok. Ich śladami potem szedłem.
Niepokorna natura dała o sobie znać także w Katowicach, gdzie zakładał studencką gazetę, pracował w radiu i prowadził teatr studencki, oczywiście, buntowniczy i dzięki temu został asystentem Kazimierza Kutza w teatrze im. Wyspiańskiego. W 79 r. wyrzucono go z uczelni za audycje polityczne i bunt przeciwko podwyżce cen na stołówce studenckiej.
Ale trafił na profesora, u którego napisał pracę i obronił magistra. Jako asystent nauk politycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie też długo nie pracował, bo głosił poglądy antypaństwowe. Odsunięto go od zajęć, więc odszedł, bo nie chciał, żeby ucierpieli gotowi go bronić studenci. I tak w jego życiu pojawiła się Lubenia, gdzie akurat szukano nauczyciela historii.
- Jechałem do tej Lubeni autobusem, wydawało mi się, że już góry widzę i koniec świata. Wysiadam. Idą dzieci. "Gdzie szkoła?" - pytam. Pokazały, mówiąc gwarą, czym od razu się zachwyciłem. Budynek stary, austriacki. Przyjęli mnie. I tak w 1981 roku zostałem nauczycielem w Lubeni.
Między nim a dziećmi od razu wytworzyła się nić porozumienia, potrafili razem pracować, twórczo, burząc schematy. Z czasem i nauczyciele go zaakceptowali, chociaż miał inne metody nauczania niż oni. - Tolerowano mnie, bo byłem życzliwy, nie krytykowałem ich sposobu prowadzenia lekcji. Raz tylko nakrzyczałem na nauczycielkę, która uderzyła ucznia.
Zawsze był za uczniami, wychodząc z założenia, że nie ma głupich dzieci. Wspierał ich kreatywność, indywidualny rozwój. Wieś go zaakceptowała, bo wiedziała, że nie zabiega o karierę i stanowiska, widziała, jak pomaga biedniejszym uczniom, wiedziała, że jak trzeba, to pojedzie do liceum w Rzeszowie, by nie dyskryminowano wiejskich dzieci.
W Lubeni zaczął też zbierać kulturowe skarby - starocie, dokumenty. Zafascynowała go historia tych okolic. Dzięki niemu powstało tu pierwsze w Polsce Muzeum Strachów Polnych, dziś Muzeum Regionalne w Lubeni z siedzibą w Sołonce, które szczyci się cennymi zabytkami kultury ludowej. Bielenda wciąż się nim opiekuje.
Uzbierał tyle materiałów o Lubeni, że po przejściu na emeryturę pisze jedną ksiażkę za drugą. Powstało ich już pięć. Ostatnia - "Listy chłopskie z Galicji" - ukazała się w tym roku. W planach są kolejne: "Dzieje solanki w Sołonce", "Lubenia w starej fotografii" oraz "Zwyczaje i obrzędy ludowe gminy Lubenia". - Każda miejscowość potrafi być fascynująca. Ma swoje tajemnice i niezwykłe historie - uważa Bielenda.
Tylko nie każda ma swojego Bielendę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Niewielu wie, że jest wnukiem Wodeckiego. Leo Stubbs już raz próbował sił w rozrywce
- Lodzia z "Rancza" bardzo się zmieniła. Na nowych zdjęciach trudno ją rozpoznać
- Tak dziś wygląda syn Olejnik. Jerzy Wasowski wyrósł na przystojnego mężczyznę
- Szok, w jakim stroju paradowała 16-letnia Viki Gabor! Ludzie pytają, gdzie są rodzice