Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polacy na Ukrainie - starsi tęsknią za Sojuzem, młodzi patrzą na Zachód

Krzysztof Potaczała
Polscy mieszkańcy Sąsiadowic na drodze w centrum wsi
Polscy mieszkańcy Sąsiadowic na drodze w centrum wsi Krzysztof Potaczała
Polacy z Sąsiadowic na Ukrainie starają się regularnie wyjeżdżać do pracy w Polsce. Bo Polska to ich "stara" ojczyzna, ale także to dla nich Zachód.

W położonych w rejonie starosamborskim Sąsiadowicach mieszka tysiąc trzysta dusz, z czego trzysta dwadzieścia polskich. Na co dzień jednak kilkuset Ukraińców i Polaków pracuje daleko - gdzieś w Kijowie, Charkowie (przeważnie legalnie, ale za nędzne wynagrodzenie) albo w krajach Unii Europejskiej (przeważnie na czarno).

Wyjątek stanowi Polska - odkąd osoby z polskimi korzeniami otrzymują bezpłatne wizy i Kartę Polaka (od 2008 r.), mogą bez problemów szukać zatrudnienia w "starej" ojczyźnie.

Czasy się zmieniły

Dlatego czy to starsi, czy też młodzi ledwo po skończeniu osiemnastu lat starają się regularnie wyjeżdżać do pracy w Polsce - na trzy miesiące, miesiąc albo i dwa tygodnie.

- Karta Polaka to duże udogodnienie, wreszcie możemy zarobić przyzwoicie na utrzymanie rodzin - mówi Maria Dziedzińska, matka trzech córek.

Wszystkie studiują we Wrocławiu, za dobre wyniki w nauce otrzymały stypendium, ale życie coraz droższe i każdy grosz się przyda.

- To, co zarobię w Polsce przez miesiąc, wystarcza mi na Ukrainie na kilka miesięcy. Dzięki oszczędnościom mogę wykonać niewielkie remonty w domu i odłożyć co nieco na czarną godzinę.

Jan Pstrąg zbliża się do pięćdziesiątki. Ma w ręku fach muzyczny, gra na organach w miejscowym kościele, ale kilka razy w roku podróżuje do Polski. Kiedyś zatrudniał się u rolników, jednak przypadek sprawił, że znalazł lżejsze zajęcie.

- Usłyszałem w radiu komunikat, że w niektórych parafiach potrzebują organistów. Od razu się zgłosiłem; grywałem już w Szamotułach, Jaworze, Terlicy, Czarnkowie. Takie wyjazdy to dla mojej rodziny ogromne wsparcie; wychowuję niepełnosprawnego syna, a leczenie jest kosztowne.

Z co drugiego-trzeciego domu w Sąsiadowicach przynajmniej jedna osoba pracuje okresowo w Polsce.
- Nie byłoby takiej potrzeby, gdyby w latach dziewięćdziesiątych we wsi nie rozwiązano kołchozu i gdyby w okolicznych miastach nie padły niemal wszystkie fabryki - denerwuje się emerytka Stanisława Kozarowicz dodając, że nie było jak za Kraju Rad.

Teraz wielu ludzi ledwo wiąże koniec z końcem. Niektórzy kurczowo trzymają się kawałka gruntu, ale już nie bardzo mają go czym obrobić, bo w gospodarstwie ani ciągnika, ani nawet konia. No więc chodzą po prośbie do bogatszych, a potem muszą im jakoś płacić za przysługę.

Każdy orze jak może

Ojciec Zbigniew Czerwień, proboszcz klasztoru karmelitów i parafii pod wezwaniem świętej Anny w Sąsiadowicach, przyznaje, że wielu jego parafian to ludzie bardzo ubodzy.

Jednocześnie podkreśla, że większość z nich to osoby zapobiegliwe i pracowite. Sadzą w przydomowych ogródkach warzywa, pielęgnują grządki, żeby jak najwięcej z nich zebrać.

Albo hodują po kilka kur, po kilka gęsi. Nieliczni trzymają krowy, zazwyczaj jedną. Kiedy w odległym o dziewiętnaście kilometrów Samborze jest dzień targowy, przelewają poranny udój do plastikowych butelek i jadą do miasta w nadziei, że uda im się mleko sprzedać. Bywa, że wracają bez jednej zarobionej hrywny…

Młodzież patrzy na te płynące z serca oraz codziennych potrzeb wysiłki rodziców, kręci głowami i powtarza, że w ten sposób żyć nie zamierza. Że nie chce emerytury za tysiąc hrywien, czyli za około czterysta polskich złotych.

Młodzi nie chcą wegetować na pogrążającej się w ubóstwie wsi, gdzie już nikt na nic nie liczy. Bo na co tu liczyć, powtarzają młodzi, skoro przecież kołchozów Ukraina nie odbuduje, a na otwarcie nowych zakładów też się nie zanosi.

- Obwód lwowski to najbardziej zaniedbany gospodarczo region Ukrainy, jakby czas tutaj się zatrzymał, a ludzi zamknięto w jakimś skansenie - stwierdzają z goryczą starsi koledzy nastolatków, którzy już liznęli nieco Zachodu.

Żeby od granicy w Krościenku dojechać do Sąsiadowic albo dalej, do Sambora i Lwowa, trzeba się przygotować na pokonanie toru przeszkód.

Wyprawa autem osobowym to duże ryzyko, może się skończyć urwaniem zawieszenia, tłumika lub amortyzatora. Aż dziw, w jaki sposób po tych głębokich na pół koła dziurach jeżdżą na co dzień autobusy i osobowe samochody.

Państwowe budynki od dawna nie widziały nowych tynków i farby, zapadające się chodniki pochodzą jeszcze z czasów silnego Sojuza, co rusz kłują w oczy częściowo rozebrane mury upadłych zakładów.

Wierzyć, nie wierzyć, ale powtarzana powszechnie plotka głosi, że Kijów nie pamięta o zachodniej Ukrainie, bo nie po drodze mu ze Lwowem politycznie. W końcu to głównie tu popierano nie tak dawno Wiktora Juszczenkę i Julię Tymoszenko w wyborach prezydenckich.

Polska mniejszość to widzi i odczuwa, ale podobnie jak wielu Ukraińców patrzących do przodu, karmi się nadzieją na przystąpienie Ukrainy - także dzięki poparciu polskiego rządu - do Unii Europejskiej. Wtedy, mówią, odbilibyśmy się od gospodarczego dna, zaczęlibyśmy być traktowani na równi z innymi Europejczykami.

- Jesteśmy Polakami, lecz zależy nam na rozwoju Ukrainy, bo to przecież nasza druga ojczyzna - tłumaczą, dodając, iż marzą o tym, by wreszcie móc swobodnie przekraczać granice i nie musieć stać w długich kolejkach na przejściach.

Kłódka na sobotniej szkole

Jeszcze dekadę temu w Sąsiadowicach mieszkało pięciuset Polaków, ale z roku na rok ich ubywa. We wsi istnieje oddział Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej (TKPZL), jednak od paru lat słabnie.

Dawniej ludzie byli bliżej siebie, teraz coraz trudniej im się zebrać. Zazwyczaj spotykają się podczas niedzielnych mszy w kościele.

- Regularnie w nabożeństwach uczestniczy sześćdziesiąt procent polskiej społeczności - informuje ojciec Zbigniew Czerwień. - To niemało, wziąwszy pod uwagę, że sporo wiernych pracuje setki albo i tysiące kilometrów od domu i tylko z rzadka odwiedza rodzinną wieś.

Kościół jest współcześnie najważniejszym ośrodkiem polskości w Sąsiadowicach, lecz nieco osamotnionym.

Ksiądz nie chce nikogo oceniać, lecz zwraca uwagę, że od prawie trzech lat stoi zamknięta na cztery spusty sobotnia szkoła, która powinna edukować młodych Polaków w zakresie języka, literatury i historii.

Czternastoletnia Ewelina Mniszak żałuje, że z niezrozumiałych dla niej względów cotygodniowe zajęcia nie są prowadzone.

- Fajnie było, cieszyło nas, że mamy swoją klasę, w dodatku złożoną z dzieci w różnym wieku. No i z rówieśników ukraińskich, których rodzice chcieli, by też uczyły się polskiego - wspomina.

Owszem, w miejscowej szkole państwowej Polacy nieźle sobie radzą, ale program nie obejmuje nauki języka i kultury polskiej.

Mówiąc o tym, proboszcz Czerwień przypomina sobie, jak to w rozmowie z nim dyrektor ukraińskiej podstawówki chwalił uczniów z polskimi korzeniami, którzy na przerwach głośno rozmawiali ze sobą po polsku.

- Świadczy to o dużej dojrzałości naszej młodzieży - cieszy się duchowny.

Dlaczego sobotnia szkoła nie działa? Przy tym pytaniu ludzie w Sąsiadowicach spuszczają głowy, jakby się wstydzili za obecny stan.

Bo w istocie - w budynku w centrum wsi kilka sal do nauki, w tym pracowania komputerowa z dostępem do Internetu, tymczasem książki i mapy leżą w szafach bezużyteczne, a sprzęt elektroniczny pokrywa warstwa kurzu.

Pomieszczenia dzierżawione są od urzędu gminy, na czynsz składają się polscy mieszkańcy, jednak te pieniądze wyrzucane są w błoto.

- Szkoda, tym bardziej że dostaliśmy obietnicę odkupienia piętra na własność, i to za niewielką kwotę - ubolewa Irena Sieradzka, matka dwójki dzieci. - Jeśli nic w szkole nie będzie się działo, ukraińskie władze w końcu zabiorą nam lokal. I gdzie się wtedy podziejemy?

Zdaniem mieszkańców, żeby szkoła na nowo otworzyła podwoje i zatrudniła nauczyciela, niezbędna jest zmiana na stanowisku prezesa miejscowego oddziału TKPZL.

Obecnie urzędująca prezes, Ludmiła Synówka, jeszcze parę lat temu angażowała się w życie społeczne polskiej mniejszości, czuwała nad prawidłowym funkcjonowaniem oświatowej placówki, ale później przestała.

Jedni mówią, że przerosły ją zadania, inni, że ma poważnie chore dziecko i jemu musi poświęcić czas. Może sama by coś wytłumaczyła, ale nie przyszła na zapowiedziane spotkanie z dziennikarzami.
Nie odbierała też później telefonów.

Niektórzy się asymilują

Ojciec Czerwień potwierdza, że coś zgrzyta w relacjach szefowej Towarzystwa z częścią Polaków z Sąsiadowic, lecz przyczyn nie zna.

Jego rolą, jak zaznacza, nie jest porządkowanie spraw związanych z prowadzeniem sobotniej szkoły, lecz dbałość o rozwój duchowy Polaków i podtrzymywanie tradycji chrześcijańskich.

- I na tym polu nie jest źle - przekonuje - bo nigdzie w polskich środowiskach na Ukrainie nie spotkałem się z tak silnym kultywowaniem zwyczajów świątecznych - kolędowaniem od domu do domu i wystawianiem jasełek bożonarodzeniowych.

Zakonnik podkreśla jeszcze jedną kwestię:

- Podczas gdy w wielu środowiskach polskich na Ukrainie języka ojczystego używa się sporadycznie w domu czy w kościele, to Sąsiadowice stanowią jeden z nielicznych chlubnych wyjątków, gdzie polska mowa jest słyszalna wyraźnie i wszędzie na co dzień.

Choć trzeba przyznać, że część młodych ludzi z wolna się asymiluje. Polacy biorą za żony Ukrainki, Polki wychodzą za mąż za Ukraińców. Zamiast w kościele modlą się w cerkwi i mimo że - jak powtarzają starsi wiekiem - jeden Bóg na niebie, to starszym nie jest im obojętne, że ich dzieci i wnuki zatracają tożsamość.

- A przecież każdy człowiek musi znać swoje źródło, czerpać z niego, żeby wiedzieć, skąd pochodzi i kim jest - wyjaśnia filozoficznie sędziwa Katarzyna Kańczuga.

Polska na przyszłość

Lecz w znacznej większości kochają tę Polskę, walczą o jej namiastkę w mieszanym etnicznie środowisku, pokazują swoją kulturę ukraińskim sąsiadom.

Mimo pewnych bolączek, podziałów, zawieszenia pracy sobotniej szkoły Polacy wciąż prowadzą zespoły ludowe dla trzech grup wiekowych, wciąż z ciekawością oglądają za pośrednictwem satelity polską telewizję, wciąż kultywują państwowe święta - choćby tylko w kameralnym, domowym wymiarze.

Czytają też ukazujący się w Stanisławowie dwutygodnik "Kurier Galicyjski", jedyne docierające tu polskojęzyczne czasopismo.

- Przydałaby się jakaś dodatkowa gazeta wychodząca w Polsce, wtedy wiedzielibyśmy więcej o "starym" kraju - mówią w Sąsiadowicach.

I starzy, i młodzi są dumni ze swojego pochodzenia, nawet jeśli nie wszyscy z drugiej grupy decydują się na studiowanie w Polsce. Lilia Czopko studiuje w Drohobyczu informatykę i jest przekonana, że z takim dyplomem znajdzie etat w szkole, urzędzie albo banku.

Z kolei jej najbliższa koleżanka wyjechała na uczelnię do Przemyśla i uważa, że tam spełnią się jej marzenia, włącznie z uzyskaniem polskiego obywatelstwa.

Także siostra Ireny Sieradzkiej, tegoroczna absolwentka Politechniki Wrocławskiej, zamierza związać dalsze życie z Polską. Znalazła na Dolnym Śląsku pracę, wynajęła mieszkanie, chce się ubiegać o przyznanie obywatelstwa.

Podobnie myślących młodych ludzi wśród Polaków na Ukrainie przybywa. Pragną dla siebie innej przyszłości - z perspektywami na osobisty rozwój, dobrze płatną pracę, poznawanie Europy i świata. Słowem: na życie godniejsze od tego, jakie dane było ich rodzicom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24