Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stracił życie podczas służby. Ale śmierć śmierci nierówna

Andrzej Plęs
Minęło prawie 20 lat a Teresa i Stanisław Jaroszowie ciągle nie dowiedzieli się, jak zginął ich syn.
Minęło prawie 20 lat a Teresa i Stanisław Jaroszowie ciągle nie dowiedzieli się, jak zginął ich syn. Andrzej Plęs
Kiedy słyszą o poległych w Afganistanie i tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej, wtedy widzą syna. On też stracił życie w mundurze, także był na służbie.

Do dziś rodzice st. szer. Grzegorza Jarosza nie wiedzą, w jakich okolicznościach zmarł ich syn. Wiedzą tylko, że ciało Grzegorza znaleziono rankiem 14 września 1995 roku na poligonie w Karlikowie obok wojskowego tarpana, którym woził dowódcę 21 Brygady Strzelców Podhalańskich.

W opinii Teresy i Stanisława Jaroszów z Kostkowa koło Przeworska prokuratura wojskowa robiła wówczas wszystko, by nie wyjaśnić przyczyn tej śmierci i jak najszybciej zamknąć sprawę.

Nawet gdy kolejni biegli sądowi lekarze wydawali wzajemnie wykluczające się opinie w sprawie tej śmierci. Po niemal 20 latach zdecydowali się znów dociekać prawdy, bo - mówią - skoro rodzinom poległych na misjach polskich żołnierzy MON wypłaca po 100 tysięcy złotych, skoro rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej dostały po 250 tysięcy "na głowę", to śmierć ich syna też ma swoją wartość.

Też był w służbie ojczyźnie, a nie na dyskotece, mundur nosił, jak ci w Iraku i Afganistanie, państwo reprezentował, jak ci, którzy zginęli w tupolewie.

- Dlaczego ich śmierć dla państwa jest więcej warta niż śmierć naszego syna? - pyta Stanisław.

Poligon bardzo doświadczalny

Manewry "Tatry '95" to była tragifarsa. Kiedy na poligonie zaginął karabinek kbk ak GN, żołnierze, UOP, żandarmeria wojskowa i straż graniczna przez trzy dni złazili pół Bieszczadów w poszukiwaniu jednej sztuki broni. Bez skutku, toteż dowództwo "zmilitaryzowało"... wróżkę spod Mielca, by "namierzyła" zgubę.

Nie namierzyła. Kiedy szlaban kolejowy i przejeżdżający pociąg przedzielił na pół kolumnę samochodów wojskowych, potem druga część kolumny całą noc szukała tej pierwszej po bieszczadzkich drogach i bezdrożach. Trzech "nawalonych" żołnierzy zgubiło po drodze kuchnię polową. Pełną.

Jeden z żołnierzy zostawił na chwilę swój pistolet kal. 9 mm, dwóch innych zaczęło się nim bawić. Skutek? Jeden drugiego postrzelił w brzuch. Do legendy przeszło, jak to pijany kierowca wozu BRDM wjechał w stołókowy namiot. Bogu dzięki - nikogo w środku nie było.

Śmierć st. szer. Grzegorza Jarosza w obliczu takich atrakcji przeszła niemal bez echa. Ot, mówiono wówczas, że chłopak zasnął w tarpanie, kierowca ruszył, Grzegorz wypadł, głową uderzył w krawężnik i zmarł.

Tyle, że w błotnistym terenie poligonu trudno by szukać betonowego krawężnika. Nawet lekarze nie byli w stanie określić przyczyn śmierci. Jaroszowie do dziś nie wiedzą ani na co, ani jak zmarł ich syn. Wiedzą tylko, że był wtedy w mundurze.

- Bo sam chciał - pani Teresa nie może odżałować, że pozwoliła jedynemu synowi iść do wojska.

- Uparł się - dodaje pan Stanisław. - Marzył, że w wojsku zrobi prawo jazdy i zrobił, nawet został kierowcą samego dowódcy brygady. Półtora roku w mundurze i miał wrócić na gospodarkę. Wrócił w trumnie.

Zabójcza komponenta krwotoczna?

Pani Terasa była spokojniejsza o losy syna, kiedy w połowie września 1995 roku przeczytała pocztówkę od syna: "Serdeczne pozdrowienie zasyła Syn. Wszystko jest w porządku, tylko jest okropne błoto, leje co dzień, nic nie robię, tylko jeżdżę, nic ciekawego więcej nie ma. Pozdrawiam was Oboje, oraz Grażynę i Roberta, jeśli są. Wasz Syn".

Matka spokojna była tylko przez dobę, bo dzień później do drzwi ich domu w Kostkowie zapukało trzech mundurowych.

- Powiedzieli, że syn miał wypadek, leży w szpitalu w Sanoku - przypomina sobie ojciec szeregowego. - Kiedy tam dojechałem, już nie żył.

Przecież nie od kuli zginął, choć to poligon, więc od czego? Nie wiadomo do dziś, choć prokuratura starała się to wyjaśnić. A rodzice zmarłego mają wątpliwości, czy rzeczywiście starała.

Ciało leżącego na wznak obok samochodu Grzegorza znalazł rankiem jego bezpośredni dowódca. Drzwi pojazdu były otwarte, nieopodal dwóch żołnierzy. Grzegorz nie oddychał, major zauważył na jego twarzy opuchliznę, ślady krwotoku z nosa.

Wezwani lekarze próbowali chłopaka reanimować, przewieźli do sanockiego szpitala, gdzie pacjentowi wykonano trepanację czaszki, podejrzewając, że zgon nastąpił z powodu krwiaka podpajęczynówkowego.

Krwiaka nie było, za to okazało się, że mózg pacjenta był mocno obrzęknięty. Dlaczego? Tego prokuratura wojskowa nie wyjaśniła. Rodzice dowiedzieli się natomiast od prokuratorów, że syn chorował na coś, na co w życiu nie chorował: "śródmiąższowe pneumocystowe zapalenia płuc, wywołane przez niskozróżnicowany pierwotniak Pneumocystis carinii" - brzmiała opinia po sekcji zwłok.
Jaroszów szlag trafił, zaczęli domagać się wznowienia śledztwa i odszkodowania. Po kilku miesiącach zmusili prokuraturę do wznowienia śledztwa, kolejna diagnoza o przyczynach śmierci Grzegorza wykluczyła tę pierwszą.

Zakład Immunopatologii Państwowego Instytutu Higieny w Warszawie dostał próbki tkanek ciała, wydał opinię, że w organizmie Grzegorza nie było żadnych grzybów, pasożytów, pierwotniaków, ale zgon nastąpił w wyniku zapalenia płuc, a "choroba przebiegała w sposób bardzo szybki i nietypowy".

Opinia nic nie mówiła o obrażeniach twarzy zmarłego, choć lekarze sugerowali wcześniej, że osłabiony chorobą szeregowy mógł twarzą uderzyć w karoserię samochodu.

Uderzyć aż tak, by nabawić się krwiaka i obrzęku wokół prawego oka, zasinienia wokół nosa, ran na obu wargach, otwartej rany od ust do ucha na prawym policzku i licznych, drobniejszych obrażeń?

Stanisław Jarosz przeprowadził prywatne śledztwo, z rozmowy ze świadkami wyszło mu, że tuż przed tym, jak jego syna znaleziono bez życia, między Grzegorzem a kierowcą innego samochodu wojskowego doszło do sprzeczki o miejsce postojowe.
- Pojechałem do tego żołnierza, był z jednostki desantowej - opowiada Jarosz. - Na moje pytania odpowiadał tylko: nic nie wiem. Szybko zwolniono go z wojska, wyjechał do Ameryki.

W prokuratorskich zeznaniach nie ma ani słowa o tym, by na poligonowym wzgórku doszło do jakiejkolwiek sprzeczki. W najbliższej odległości było co najmniej trzech żołnierzy, żaden nie zauważył ani sporu, ani - co dziwne - by st. szer. Jarosz wytoczył się z pojazdu, runął ciałem o karoserię i padł. W ogóle nikt niczego nie widział.

Co istotne - skoro zmarły uderzył w przedśmiertnych konwulsjach o karoserię tarpana, skoro to uderzenie spowodowało u niego aż tyle ran na twarzy i głowie, to powinno pozostawić na samochodzie ślady krwi, naskórka. Tymczasem biegli nie znaleźli na wozie żadnych śladów biologicznych. Kolejna ekspertyza kolejnego biegłego medyka zaprzeczyła dwóm pierwszym.

Prof. dr hab. med. Aleksander Wasiutyński uznał w swojej opinii, że nic nie wskazuje na to, by w ostatnim okresie życia Grzegorz chorował na zapalenie płuc.

I że należy rozważyć, czy przyczyną śmierci nie był uraz głowy "z następowym zatrzymaniem krążenia i śmiercią mózgowia oraz nieskuteczna reanimacja".

Ostatnie zdanie profesora brzmi stanowczo: "W podsumowaniu należy stwierdzić, że przyczyną zgonu Grzegorza Jarosza był wypadek w czasie pełnienie obowiązków służbowych, a nie śródmiąższowe zapalenia płuc".

Jaki wypadek?

W dodatku bezobjawowe zapalenia płuc. Na tyle bezobjawowe, że "W żadnym momencie tych ćwiczeń st. szer. Grzegorz Jarosz nie zgłaszał żadnych dolegliwości, z wyjątkiem kataru - zeznawał potem do protokołu sądowego lekarz jednostki.

Biegli wiedzieli swoje - Grzegorz, w ataku choroby, wyszedł z pojazdu, twarzą osunął się na karoserię tarpana, runął na ziemię i zmarł. Prokuratura Wojskowa w Rzeszowie zamknęła sprawę.

Chcemy wiedzieć

Sześć lat trwała batalia Jaroszów o wyjaśnienie przyczyn śmierci syna i o odszkodowanie. Po sześciu latach dostali od MON 32 tys. zł. Raczej wywalczyli niż dostali.

- I chyba dzięki sędziemu z Rzeszowa, kiedy odwołaliśmy się od decyzji prokuratury - wspomina pani Teresa. - Powiedział nam wprost, że musiał od prokuratury wydzierać choćby próbki biologiczne do przebadania, choćby ekspertyzę, która potwierdziła, że syn był trzeźwy.

Na dziesięć lat prawie zapomnieli o tej śmierci, choć zapomnieć się nie dało. Grzegorz miał być ich spadkobiercą, przejąć gospodarkę. Teraz nie mają komu jej przekazać. Zapomnieć się nie dało, ale żal wrócił w dwójnasób, kiedy dowiedzieli się, jakie MON daje odszkodowania za poległych w misjach. Jakie odszkodowania dostali członkowie rodzin poległych w katastrofie pod Smoleńskiem.

- Napisaliśmy do prokuratury wojskowej prośbę o wyjaśnienie sprawy i odszkodowanie za śmierć syna - mówi Jarosz. - Takie, jak dostają żołnierze, którzy zginęli w Afganistanie. Nasz syn też zginął w mundurze i nie na przepustce, ale na poligonie. I jeszcze chcieliśmy wiedzieć, jak naprawdę zginął.

Prokuratura Garnizonowa w Lublinie, która przejęła sprawę, odpisała: "Brak jest podstaw do podjęcia na nowo umorzonego w tej sprawie śledztwa". Ale też: "stanowisko tut. Prokuratury nie zamyka Państwu drogi do dochodzenia dalszych roszczeń odszkodowawczych z powodu śmierci syna".

Polecono zwracać się bezpośredni do MON. Kolejna interwencja skończyła się tym, że prokuratura uznała sprawę za przedawnioną. Jaroszowie zaczęli pisać do Kancelarii Prezydenta RP, Prokuratora Generalnego, ministra obrony narodowej, Rzecznika Praw Obywatelskich.

W pismach powtarzali: "Żołnierze, którzy zginęli w służbie na misjach, np. w Iraku i Afganistanie, otrzymują pośmiertne awanse, odznaczenia, itd.

Z kolei rodziny otrzymują odszkodowanie za śmierć poniesioną w ramach służby dla Ojczyzny". I domagają i godziwego odszkodowania, a nade wszystko wyjaśnienia, dlaczego i jak naprawdę zmarł ich syn.

- W tej sprawie zrobiliśmy więcej, niż przewidują procedury, ponieważ nie zaistniały żadne nowe okoliczności, uzasadniające wznowienie śledztwa - tłumaczy płk Andrzej Boroń z Prokuratury Garnizonowej w Lublinie. - Mimo to zleciliśmy ekspertyzę biegłym z Akademii Medycznej w Białymstoku, która jednoznacznie wykluczyła działanie osób trzecich w przypadku śmierci tego żołnierza. Na tej podstawie postanowiliśmy umorzyć śledztwo. Nasze stanowisko podzielił Rzecznik Praw Obywatela.

Dla organów ścigania sprawa wydaje się być zamknięta.

- Nie dla nas - zapewnia Stanisław Jarosz. - Za każdym razem, kiedy słyszymy o naszych żołnierzach poległych na misjach, o katastrofie smoleńskiej, widzimy naszego syna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24