Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Ferenc na wesoło. Robota ma się robić, żurawie kręcić, a miasto rozwijać, czyli jaki był ten nasz prezydent Rzeszowa

Beata Terczyńska, Bartosz Gubernat
Krzysztof Kapica
"Robota ma się robić" to ulubione powiedzonko Tadeusza Ferenca. Anegdot, dykteryjek, zabawnych historii na temat prezydenta Rzeszowa jest tak wiele, że można nimi zapełnić kilka opasłych tomów. Potrafił na przykład wsiąść w nocy w samochód, żeby zobaczyć, jak idzie budowa stadionu, albo wezwać urzędników na deptak i kazać im posprzątać papierki. Interesowało go wyłącznie „pierońskie” tempo roboty, a sam ciągle powtarzał, że jego zespół w pracy jest siedem dni w tygodniu, przez całą dobę. W ten sposób zbudował miasto, które dla wielu samorządowców jest dzisiaj niedoścignionym wzorem.

Prezydent Ferenc znany był z tego, że przekręcał nazwiska. Było w tym coś uroczego, niepowtarzalnego, indywidualnego.

Holzer, Holzur czy Holzerowicz?

- To już jest jego słodką tajemnicą, czy robił to specjalnie, czy nie przywiązywał wagi, albo też po prostu spotykał się z tyloma ludźmi, że nie sposób było wszystkich zapamiętać - śmieje się były dziennikarz rzeszowskiej Gazety Wyborczej mówiąc, że na przykład jeden z poprzednich wiceprezydentów Rzeszowa - Roman Holzer doczekał się wielu mutacji swojego nazwiska. Bywał Holzurem, Holznerem, a nawet Holzerowiczem.

"Dominika, Gerard i ta z Nowin - chodźcie no na chwilę do mnie" - nierzadko bywało, że po jakiejś konferencji prasowej, czy sesji, prezydent chciał sobie jeszcze przez chwilę podyskutować z dziennikarzami. Nieważne, że Dominika to tak naprawdę Monika Domino z Radia Rzeszów, Gerard to Artur Gernand z "Wyborczej" a ta z Nowin - Beata Terczyńska. Wszyscy wiedzieliśmy, kogo ma na myśli i setnie nas to bawiło.

- Dominika, a dlaczego ona woła na ciebie Monika? Bo tak się nazywam, panie prezydencie. Naprawdę? - dziwił się szczerze, ale dalej byłam Dominiką, jak przez poprzednie niemal 20 lat i przyznam, że to lubiłam - śmieje się dziennikarka radia.

Gdy nie pamiętał nazwisk i tak sobie świetnie radził. "Wołać mi tu tego prezydenta... no tego, tego... prezydenta Andrzeja! Chodziło o jego zastępcę - Andrzeja Gutkowskiego.

Kiedyś słyszeliśmy, jak zapytał urzędnika: Jak masz na imię? Tu padła odpowiedź. Piękne imię, ale burdel na mieście - dyscyplinował w swoim zwyczaju.

Przekręcane były nie tylko nazwiska urzędników. Wszyscy dziennikarze wiedzieli, że nie ma w mieście dzielnicy Zwięczyca, ale istnieje Źwieńczyca.

- Także patroni naszych ulic nie mieli lekko. Paderewski był Padarewskim, a Kiepura Kipurą - śmieje się jeden z dziennikarzy. - A co zabawniejsze, nawet urzędnik referujący mu o stanie ulicy Kiepury też zaczynał mówić Kipury.

Prezydentowi zdarzało się też improwizować z nazwiskami podczas wystąpień publicznych. Radny Witold Walawender, który podziwia prezydenta za klasę, charyzmę, poczucie humoru, wiedzę, odwagę i determinację opowiada taką zabawną sytuację: - Byliśmy na otwarciu domu kultury w Przybyszówce. Usiadłem z prezydentem w pierwszym rzędzie. Występowali uczniowie z Zespołu Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara. A prezydent przekręcił na... Kilera. Cały on - wspomina z rozbawieniem.

Jeden z redaktorów pamięta, że na Święcie Paniagi w 2011 r. zapowiedział tak: - Zagra dla państwa wybitny artysta, pan Stanio. Dodam, że urodził się w Rzeszowie.

O kogo tak naprawdę chodziło? Oczywiście o Tomasza Stańkę, wybitnego trębacza jazzowego. - Podczas tego samego wystąpienia Ferenc zaanonsował też koncert "pani Majdaniec". Na scenę weszła... Alicja Majewska - śmieje się dziennikarz.

Spontaniczne wystąpienia! Z tego też nasz prezydent był znany. - Przyjechała do miasta delegacja z jakiegoś francuskiego departamentu. Prezydent rzecz jasna chwalił, jak to kocha Francję, jej historię. Nie omieszkał dodać, że jego ulubionymi bohaterami narodowymi byli: Napoleon i... D’Artagnan.

- Podczas tego spotkania to jednak nie Tadeusz Ferenc przekręcił nazwiska, ale jego zostało zmodyfikowane. Szef francuskiej delegacji zwrócił się do niego "Tadzo Ferek" - wspomina były dziennikarz GW.

Oj, czasami nie zazdrościliśmy osobom, które gościom z zagranicy tłumaczyły naszego prezydenta. Zwłaszcza, jak sypał dowcipami albo wgłębiał się w techniczne zawiłości np. silników lotniczych, mówił o śrubkach, łopatkach itp. Miny "tłumaczących", którzy świetnie odnajdywali się w tej sytuacji szukając zamienników lub opuszczając kłopotliwy fragment - były bezcenne.

1. Nadziemna kolejka. To chyba największe marzenie Tadeusza Ferenca, którego nie zdążył spełnić. Na przeszkodzie stanęły przede wszystkim formalności, głównie brak przepisów umożliwiających uznanie takiego rodzaju transportu za środek komunikacji zbiorowej.

8 najważniejszych rzeczy, których nie udało się zrealizować ...

Ubieram szlafrok i już pędzę, panie prezydencie!

Tajemnicą poliszynela jest, że Tadeusz Ferenc swoich urzędników trzymał... baaaardzo krótko. Jedni to chwalili uważając, że inaczej dyscypliny i porządku by w mieście nie utrzymał. Inni ganili i po cichu się buntowali.

Tak, czy owak. I w materii "posłuchu" kilka anegdot po mieście krąży. A jakże, zabawnych, choć bynajmniej nie dla ich bohaterów.

Prezydent miał w zwyczaju objazdy, ale nie tylko w tzw. godzinach urzędowania. Wieczór, północ, 2, 3, 4 nad ranem... Nie miało znaczenia. Kontrolował porządek w mieście, a jak coś było nie tak, telefon i stawiał odpowiedzialnych za ten stan rzeczy do pionu. Śmieci na żwirowni? Natychmiast uprzątnąć. Światła nie działają? Natychmiast poprawić. W urzędzie słyszeliśmy, że nie daj Bóg, któryś z wywołanych do odpowiedzi nie spał z komórką na nakastliku... Taki dyrektor biedaczysko w piżamie, szlafroku, z mokrą głową, na baczność miał stawać i gonić swoich ludzi do roboty. Ile w tym prawdy, a ile ubarwionych opowieści? Któż to dziś odgadnie, ale na operatywce często słyszeliśmy krótkie: Tak jest, panie prezydencie.

Jeden z radnych, choć z lekkim wahaniem, bo może nie przystoi, ale opowiada nam taką historyjkę: - Mówili, że pewnego ranka prezydent zatrzymał auto na wysokości Hotelu Prezydenckiego, wyszedł i chwycił za telefon. Można się domyślać, że dzwonił do kogoś, kto był odpowiedzialny za utrzymanie miasta w czystości i koszenie traw. Zapytał soczyście: Ty wiesz, gdzie ja stoję? Koło Hotelu Prezydenckiego i trawa mnie po j.… łaskocze. Za pół godziny na miejscu już była cała ekipa z kosiarkami.

- Bywało, że nocą z łóżek wyskakiwali wiceprezydent i dyrektor zarządu dróg. Po tym, jak podczas nocnego objazdu Tadeusz Ferenc dostrzegł, że którymś skrzyżowań źle działa sygnalizacja. Wezwał obu, by sami się przekonali - opowiada nam jeden z urzędników.

Ale miał też poczucie humoru na swój temat. - Denerwował się na operatywce, kto pozwolił na postawienie tak szpetnej budy w mieście? Co to za... (tu padło dosadne określenie)? Wtedy wywołany do odpowiedzi dyrektor rzekł rozbrajająco szczerze: "Pan, panie prezydencie". "Toś mi powiedział - uśmiechnął się" - wspomina jeden z dziennikarzy.

Po coś ty tu przyjeżdżał z tego Radomia?

Łatwego życia z prezydentem nie mieli niektórzy radni. Szczególnie często obrywało się Robertowi Kultysowi z PiS. Podczas jednej z sesji prezydent powiedział mu, aby włożył koszule do spodni, bo wygląda jak baca. Regularnie wytykał mu, że pochodzi z Radomia.

- Zawsze przyjmowałem to z uśmiechem, nigdy nie podejmowałem dyskusji na tym poziomie. Mógłbym się co prawda złośliwie licytować, że jako dziecko wzrastałem w 200-tysięcznym mieście, a prezydent na Drabiniance, która dopiero z czasem została włączona do miasta Rzeszowa, ale to o niczego nie prowadziło. Zawsze skupiałem się na merytorycznej dyskusji, unikając słownych utarczek - mówi Robert Kultys. - mówi Robert Kultys.

Jego zdaniem uszczypliwości ze strony prezydenta były wyrazem zdenerwowania faktem, że wielokrotnie radnemu PiS udawało się przekonać radnych prezydenta do swoich racji. - Tak było, kiedy część radnych Rozwoju Rzeszowa przyznało mi rację, że nie należy budować basenu kosztem zieleni w Parku Sybiraków, czy parkingu wielopoziomowego w pierzei rzeszowskiego rynku przy ratuszu - to były bardzo nietrafione pomysły.

Kultys uważa, że prezydent był pełen skrajnych cech. Za wybitną uważa jego cechy przywódcze, tzw. leadership. - Miał poczucie misji kierowania miastem i to było jego siłą, bo nie ma niczego gorszego od polityka miałkiego. Ale niestety często kontrastowało to z tym, że prezydent nie liczył się z nikim. Nie słuchał mądrych uwag i podpowiedzi. W kontaktach z radnymi prezydent Ferenc musiał być trochę bardziej powściągliwy ale urzędnicy mieli gorzej, w ratuszu nieraz polało się wiele łez – mówi Robert Kultys.

Łukasz pseudonim "nagana" Dziągwa

Łukasz Dziągwa, prezes MZK Przemyśl, wieloletni pracownik Zarządu Transportu Miejskiego, a w 2011 r. jego dyrektor, współpracę z prezydentem Ferencem określa jako barwną, ale także trudną. Stając na czele ZTM dostał zadanie realizacji wartego kilkaset milionów złotych programu transportowego, który wymagał zakupu 80 nowych autobusów i budowy elektronicznego systemu informacji pasażerskiej.

- Niejednokrotnie prezydent się denerwował i miał do mnie pretensje, bo on chciał wiele spraw załatwiać natychmiast, a jako urząd byliśmy zobowiązani trzymać się przepisów i terminów. To rodziło nerwowe sytuacje i nie raz mi się oberwało – wspomina.

CZYTAJ TEŻ: Walka o Rzeszów. Kto przejmie miasto od Tadeusza Ferenca?

W forsowaniu pomysłów, które prezydent musiał przemyśleć pomagały mu ówczesna dyrektor Wydziału Pozyskiwania Funduszy – Stanisława Bęben i miejska skarbnik, Janina Filipek. - To kobiety, z których zdaniem prezydent liczył się zawsze i miał do nich ogromny szacunek. Kiedy potrzebowałem wsparcia, prosiłem je o pomoc i zawsze była skuteczna. Prezydent miał słabość to kobiet, które potrafiły stanowczo wyrazić swoje zdanie i bronić opinii. Ja nie miałem takiej siły przebicia – mówi Łukasz Dziągwa.

Podczas poniedziałkowych narad w ratuszu często obrywał od prezydenta, który regularnie przekręcał jego nazwisko, nazywając go dyrektorem Bździągwą, albo po prostu Łukaszem. - W pewnym momencie miałem na koncie już siedem nagan. Dokładnie pamiętam, kiedy dostałem pierwszą, a sytuacja z perspektywy czasu wydaje się komiczna – mówi.

Opowiada, że w któryś poniedziałek prezydent wpadł wściekły na operatywkę i kazał mu wstać. Podniesionym głosem pytał, dlaczego tabliczka z rozkładem jazdy wisi na słupku przystanku autobusowego za wysoko. - Jak się później okazało, był to przystanek przy ul. Kwiatkowskiego, niedaleko domu prezydenta. A jedyna tabliczka wisiała tam od lat w tym samym miejscu.

Prezydent zarządził eksperyment, który miał dowieść jego racji. Na miejsce zabrał szefa ZTM, dyrektorkę wydziału inwestycji i ówczesną wiceszefową Straży Miejskiej - Jadwigę Jabłońską.

- Kazał stanąć pani Jadwidze przed słupkiem i czytać rozkład jazdy. Pani wicekomendant to kobieta drobnej postury, dlatego musiała patrzeć w górę. I tak dostałem naganę - mówi Łukasz Dziągwa.

Innym razem szef ZTM został w trybie pilnym wezwany do ratusza. Prezydent zabrał go do służbowego samochodu i zaprosił do przejazdu jeszcze kilku innych urzędników. - Jechaliśmy przez Rzeszów, prezydent pokazywał nam różne inwestycje. Ale kiedy dojechaliśmy do ul. Błogosławionej Karoliny, zrobiło mi się gorąco. Prezydent kazał jechać na pętlę autobusową, przy końcu ulicy. Już wiedziałem, że będzie źle - opowiada Dziągwa.

Kilka dni wcześniej został zrugany za to, że autobusy zamiast wozić pasażerów stoją na pętach autobusowych.

- Tłumaczyliśmy prezydentowi, że każda linia ma na pętli czas wyrównawczy, który pozwala nadrobić ewentualne opóźnienia, a kierowcy złapać oddech przed kolejnym przejazdem. Ale on nie chciał słuchać. Wskazywał przykład wywrotek, którymi kierował w firmie budowlanej. Mówił, że zarabiają, kiedy jeżdżą i tego samego wymagał od kierowców autobusów – mówi Łukasz Dziągwa.

Zapewnia jednak, że wszelkie urazy puszcza w niepamięć i prezydenta bardzo docenia.

- Był niesamowicie skuteczny, z dużym szacunkiem pochodził do ludzi, szczególnie starszych. Trochę lekceważący swoich pracowników, potrafił być niesamowicie szorstki. Ale miasto bardzo wiele mu zawdzięcza. Z szarzyzny wyprowadził Rzeszów na wspaniałą drogę rozwoju. Jego działania pozwoliły wywindować miasto do krajowej czołówki. Teraz jest tu nowocześnie, czysto, równo i efektownie - ocenia.

Robota musi się robić, a żurawie kręcić

"Robota musi się robić" - to chyba najczęściej powtarzany zwrot przez Tadeusza Ferenca. Słyszały go też zagraniczne delegacje. - Nasz prezydent słynął z bezpośredniości. Taka scenka. Przyjechała dość liczna delegacja z greckiego miasta partnerskiego: Lamia Oficjalne przedstawienie: gospodarz miasta, jego zastępca, dyrektor jednego wydziału, drugiego, trzeciego, czwartego... Tadeusz Ferenc z wszystkimi się przywitał, a na końcu zagadnął: To wszyscy żeście tutaj przyjechali? A kto tam teraz u was robotę robi? Na szczęście nie zostało to przetłumaczone.

Czasem dziennikarze byli też świadkami, jak wzywał urzędników, żeby pilnie załatwić jakąś sprawę. - Niektórzy mieli trzy minuty na "dolot", inni pięć. W zależności od zasług.

Sekretariat pana prezydenta, łączę rozmowę

Kto z dziennikarzy tego nie przeżył, niech żałuje. Ale ci, którzy "zajmowali się" tematyką miejską, doświadczyli telefonów z ratusza. Czego można się było spodziewać? Na dwoje babka wróżyła. Najczęściej prezydent dzwonił, żeby sobie po prostu z dziennikarzem pogadać, bo bardzo lubił coś do tekstu dopowiedzieć, a przy okazji zejść na milion różnych pobocznych tematów. Ale! Czasami się zdenerwował, bo sprawa według niego wyglądała inaczej, niż media to przedstawiły.

Bartosz Gubernat pamięta, jak raz prezydent zadzwonił do niego domagając się sprostowania tekstu na temat pawilonów handlowych przy ul. Dąbrowskiego.

- Nie dawał mi dojść do słowa, był wzburzony i krzyczał do słuchawki, że piszę głupoty. Po dłuższej chwili pozwolił wyjaśnić, że dodzwonił się do dziennikarza Nowin, a mówił o tekście kolegi z Gazety Wyborczej. To była zabawna pomyłka. Zresztą nie raz prezydent dzwonił do naszej redakcji i krzyczał na dziennikarzy. Szybko jednak mu przechodziło i zapraszał na kawę.

Wywołany do tablicy dziennikarz GW śmieje się, że po telefonie do Bartka, wykręcił numer do niego. - Ale wytracił już impet i powiedział tylko: nie pisz tak, zapytaj się najpierw - wspomina autor tekstu.

Inna sytuacja: Do sądu cię pozwę - zapowiedział na dzień dobry - opowiada Beata Terczyńska. - Ale za co, panie prezydencie? Bo żeś napisała, że mam wolne. Ale przecież nie było pana w pracy? I co z tego? Zapamiętaj sobie, że prezydent nigdy nie ma wolnego, nawet jak jest na urlopie albo chorobowym. Dalej już rozmowa zeszła na zdecydowanie milsze tony i skończyła się przyjemnie.

Jedno trzeba uczciwie przyznać. Dziennikarzy lubił i szanował. "Dziennikarze są w ratuszu zawsze mile widziani. Możecie tu wchodzić bez pukania" - mawiał i tak faktycznie było w przeciwieństwie do innych urzędów na Podkarpaciu, gdzie trzeba się umawiać na audiencję. - Wypijecie kawę! Nie, panie prezydencie, może innym razem, bardzo się dziś spieszymy. "Siadaj! Zróbcie mi tu trzy kawy? - wspomina Adam Bienias, dziennikarz Telewizji Rzeszów. - I tu zaczynały się jakże twórcze rozmowy na przykład o: dawnym Rzeszowie, kopaniu w piłę, albo przepytywanie Maćka (rzecznika prezydenta) i nas ze znajomości granic Rzeszowa, "bo Rzeszów musi się rozwijać".

Lecę, bo mecz Cygana muszę obejrzeć

Prezydent Ferenc miał słabość do sportu, szczególnie boksu.

- Po jakimś dużym sukcesie, zaprosił bokserów do ratusza. Zorganizował konferencję prasową, która ściągnęła nie tylko lokalnych dziennikarzy. Nagle poprosił media, czy mogą teraz na chwileczkę wyłączyć mikrofony. Zdziwienie, dlaczego, co chce zrobić. Dziennikarze wyłączyli dźwięki. Wtedy on zwrócił się do boksera, który wygrał ważny pojedynek, z takim podziwem i słowami: Aleś mu przyp...! I to był właśnie cały nasz prezydent. Dziennikarze się uśmiali. To miało w sobie taką szczerość, naturalność.

Marta Niewczas, była radna miejska śmieje się, że kiedyś została wezwana, bo miała przyjechać delegacja zza wschodniej granicy, a wiadomo było, że ambasador uwielbiał judo, więc kto lepiej zagada jak nie mistrzyni karate. Raz chciała załatwić byłemu dyrektorowi I LO płytki do remontowanej szkoły, ale usłyszała: - Martusia, ty się nie znasz na posadzkach, tylko na sporcie

- Kiedy ruszyłem z programem "Moda na język polski" prezydent przyjął zaproszenie do odcinka o języku polityków. Był zaskoczony, że wynotowałem tyle jego zwrotów. A na pytanie, czy politykowi wypada przeklinać odpowiedział, że nic nie tłumaczy chamstwa, ale dzięki kilku żołnierskim słowom, zazwyczaj udaje się załatwić to, co wydaje się niemożliwe - opowiada Adam Bienias.

- Najbardziej jednak zapadła mi w pamięci scena, gdy kilka lat temu podczas Sylwestra czekaliśmy na nasze wejście na żywo. Minęła północ. Tadeusz Ferenc patrzył ze łzami w oczach na fajerwerki, ratusz i tłum ludzi. W pewnym momencie dwie młode dziewczyny zaczęły krzyczeć: "Panie prezydencie, panie prezydencie". Spojrzał na nie i wysłał im dwa buziaczki, po czym spojrzał na mnie i mrugnął okiem. Widzisz jakie mam powodzenie? - zapytał. Później dodał, że uwielbia młodych ludzi. Po czym patrząc dalej w tłum dodał: Kocham to miasto.

Tadeusz Ferenc to miłośnik sportu. Jedną z jego ulubionych dyscyplin jest boks. Podczas jednej z oficjalnych wizyt z Ukrainy, otrzymał od gości rękawice z autografem mistrza Witalija Kliczki.

Tadeusz Ferenc, jakiego nie wszyscy znają. Takim był prezyde...

Okazje

Szukasz prezentu dla dziewczyny, partnerki, żony?

Szukasz prezentu dla chłopaka, partnera, męża?

Słodki prezent sprawdzi się na pewno

A może coś bardziej szalonego?

Książka w prezencie? Świetny pomysł

Zmysłowe perfumy w dobrych cenach

Materiały promocyjne partnera

Odrobina relaksu należy się każdemu

Materiały promocyjne partnera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24